dnd, d&d dungeons and dragons
 
Olejów na Podolu
 
isa, dnd.rpg.info.plwotc, ogl

dnd, d&d dungeons and dragons
 
Strona główna ˇ Artykuły ˇ Galeria zdjęć ˇ Forum strony Olejów ˇ Szukaj na stronie Olejów ˇ Multimedia
 
isa, dnd.rpg.info.pl

dnd, d&d dungeons and dragons
 
Nawigacja
Strona główna
  Strona główna
  Mapa serwisu

Olejów na Podolu
  Artykuły wg kategorii
  Wszystkie artykuły
  Galeria zdjęć
  Pokaz slajdów
  Panoramy Olejowa 1
  Panoramy Olejowa 2
  Panoramy inne
  Stare mapy
  Stare pocztówki Olejów
  Stare pocztówki Załoźce
  Stare pocztówki inne
  Stare stemple 1
  Stare stemple 2
  Multimedia
  Słownik gwary kresowej
  Uzupełnienia do słownika
  Praktyczne porady1
  Praktyczne porady2
  Archiwum newsów
  English
  Français

Spisy mieszkańców
  Olejów
  Trościaniec Wielki
  Bzowica
  Białokiernica
  Ratyszcze
  Reniów
  Ze starych ksiąg

Literatura
  Książki papierowe
  Książki z internetu
  Czasopisma z internetu

Szukaj
  Szukaj na stronie Olejów

Forum
  Forum strony Olejów

Linki
  Strony o Kresach
  Inne przydatne miejsca
  Biblioteki cyfrowe
  Varia
  Nowe odkrycia z internetu

Poszukujemy
  Książki

Kontakt
  Kontakt z autorami strony

 
isa, dnd.rpg.info.plwotc, ogl

dnd, d&d dungeons and dragons
 
Olejów na Podolu
Aktualnie na stronie:
Artykułów:1281
Zdjęć w galerii:1876

Artykuły z naszej strony
były czytane
5785724 razy!
 
isa, dnd.rpg.info.plwotc, ogl

dnd, d&d dungeons and dragons
 
[źródło: Nasz kresowy dom nad Hukiem, Smolanką i Łopuszanką". Opracowanie zbiorowe pod redakcją Antoniego Worobca. Zielona Góra 2000.


NASZE DZIELNE NAUCZYCIELKI



Miał szczęście nasz Trościaniec do dobrych nauczycieli - wychowawców. Sylwetki najbardziej zasłużonych dla oświaty i wychowania przedstawiono w monografii wsi wydanej w 1999 r.

Tym razem prezentujemy naszym czytelnikom postacie dwóch dzielnych nauczycielek, które zasłużyły na naszą pamięć i wdzięczność. Obie panie pracowały w trościanieckiej szkole stosunkowo niedługo, ale w przełomowym okresie dziejów wsi. Społeczność nasza rozstała się z nimi w trudnym czasie niemieckiej okupacji. Nie znaliśmy ich dalszych losów, dopiero książka, która dotarła do ich rodzin, pod koniec 1999 r. zaowocowała przywołaniem na pamięć tego, czego się tu dowiemy.




WALERIA HRYHORÓW-KARDYSIOWA 1912-1999



Urodziła się w historycznym Złoczowie, oddalonym od Trościańca Wielkiego o prawie 4 mile (35 km), mieście położonym przy ruchliwej drodze Lwów - Tarnopol, w obniżeniu dolinnym rzeki Złoczówki, dopływie Bugu. Atrakcyjność turystyczna Złoczowa osadzała się na bliskości wzgórz, zwanych Woroniakami. Silnie pocięta dolinami rzek i cieków krawędź Wyżyny Podolskiej, pokryta dorodnym drzewostanem, stanowiła zaplecze rekreacyjne dla 18-tysięcznego miasta. Dom państwa Hryhorów - mieszczan złoczowskich - leżał przy ruchliwej Szosie tarnopolskiej, w miejscu, gdzie kamienna grobla wstrzymywała wody potoku Młynówki. Nieduży potok wypływający z Woroniaków miał bardzo wysoki i dość urozmaicony prawy brzeg. Na nim, na sztucznie usypanym wzgórzu, stał zamek, który w XVII w. stanowił rezydencję Jakuba Sobieskiego - wybitnego męża stanu, twórcy potęgi rodu Sobieskich. Całe zbocze doliny stanowiło dla młodzieży miasta uczęszczane tereny, rekreacyjne zarówno latem i zimą. Rzeczka, przy większych przyborach wód, rozlewała się szeroko na lewobrzeżne, płaskie łąki, sąsiadujące z dzielnicą Podwójcie. Zimą, gdy rozlane wody skuły mocne mrozy, młodzież obojga płci chodziła tu na łyżwy. W połowie lat trzydziestych utworzono zalew na Młynówce z dwoma basenami pływackimi.

Młoda Waleria żyła więc w środowisku, gdzie zawsze coś się działo. W Złoczowie działo się dużo, było to miasto garnizonowe, tu kwaterował 52 pp, którego dowódcą, był głośny bohaterską obroną Polskiego Wybrzeża, pułkownik Stanisław Dąbek. W Złoczowie koszary miały 12 pułk artylerii lekkiej i szwadron zapasowy 22 pułku ułanów. Młodzieży, zwłaszcza wojskowej, było zatrzęsienie. Sporo młodzieży przyciągały dwa gimnazja ogólnokształcące (polskie i ukraińskie), gimnazjum kupieckie oraz seminarium nauczycielskie. Do tego seminarium uczęszczała nasza Waleria. Jej matka była nauczycielką, zawód ten cieszył się dobrą tradycją rodzinną. To zaowocowało licznymi powołaniami nauczycielskimi.

O swojej matce pani Walerii jako nauczycielce - tak pisała do autora książki jej córka Krystyna: "Mamusia doprowadziła do tego, że wszystkie (cztery) ukończyłyśmy studia wyższe i wszystkie już w czwartym pokoleniu jesteśmy nauczycielkami. Jest i piąte pokolenie - Dominika, córka siostry Wiesławy (czyli wnuczka pani Walerii)".

Wszystkie owe dzielne panie traktują swoją pracę pedagogiczną, nie jako wyuczony zawód, lecz jako powołania nauczycielskie.

Po uzyskaniu uprawnień nauczycielskich panna Waleria Hryhorówna otrzymała skierowanie do pracy w Szkole Powszechnej III-go stopnia w Trościańcu Wielkim w 1936 r. Było to swego rodzaju wyróżnieniem dla młodej początkującej absolwentki seminarium. Złoczów był siedzibą Inspektora Szkolnego, któremu podlegały wszystkie szkoły w powiecie brodzkim, zborowskim i złoczowskim. Być może, ówczesny Inspektor Szkolny Jan Byra znał dobrze matkę Walerii i miał dobrą opinię o jej pracy. W uzupełnieniu dodajmy, że Jan Byra, jako kapitan rezerwy znajduje się na liście ofiar więźniów w Starobiełsku.

Panna Waleria przybyła do Trościańca pod koniec sierpnia, zamieszkała na stancji w rodzinie Wałyluków, z którą pozostała w długiej przyjaźni. Spotkało j ą sympatyczne przyjęcie ze strony kierownictwa szkoły. Pan Mostowy oraz jego żona Maria, też nauczycielka, traktowały się więcej niż koleżanki "po fachu". Zachowane listy i inne dowody przyjaźni wskazują na to.

Panna Hryhorówna uczyła w starszych klasach. Trościaniecka szkoła realizowała w ten czas sześcioklasowy cykl nauczania. Szczególnie dobrze czuła się w przedmiotach humanistycznych. Wychowana w patriotycznym środowisku Złoczowa, gdzie tradycje zwycięstw Sobieskiego splatały się z bohaterstwem walk niepodległościowych młodzieży złoczowskiej, co skutkowało w jej pracy dydaktycznej i opiekuńczo-wychowawczej.

W zbiorach rodziny Kardysiów zachowało się wiele pamiątek z tamtych lat. Jest wśród nich jeden, rozrzewniająco osobliwy zeszyt szkolny do ćwiczeń klasowych z historii, z klasy VI, z roku 1937/38. Co skłoniło panią Walerię do zachowania tego zeszytu na pamiątkę? Chyba to, że jej - jak to wynika z charakteru pisma, sposobu wysławiania się w piśmie i wiedzy historycznej - uczennica Zosia Żytyńska (córka Piotra) była bardzo pojętną i pilną uczennicą. Ów zeszyt do ćwiczeń szkolnych świadczy wymownie o stanie uczuć młodej nauczycielki wiejskiej szkoły...

Pani Waleria zachowała liczne pamiątki swej pracy opiekuńczo-wychowawczej w organizacjach szkolnych i pozaszkolnych. Wychowana w kulcie miłości ku tym, co życie dawali Ojczyźnie, z pasją organizowała zajęcia "Orląt", najmłodszych grup Związku Strzeleckiego, założonego przez Józefa Piłsudskiego. Ze starszą młodzieżą szkolną prowadziła zajęcia z wychowania obronnego, opiekowała się kołem L.O.P.P (Ligi Obrony Przeciwlotniczej i Przeciwgazowej), kołem Ligi Morskiej, tej organizacji społecznej, która kształtowała wiedzę o roli morza w życiu kraju.

Wiele musiała uczyć się sama. Temu wychodziły naprzeciw różne inicjatywy zarządów powiatowych i wojewódzkich Związku Strzeleckiego i wspomnianych tu organizacji paramilitarnych. Wyjeżdżała więc na różne szkolenia, kursy, spotkania towarzyskie. Wśród licznych zaproszeń z tego czasu zachowały się również zaproszenia na bale okolicznościowe. Widocznie panna Waleria była mile widziana w różnych kręgach, miała zresztą ku temu walory osobiste: wysoką, zgrabną sylwetkę, nieprzeciętną urodę podkreślała fantazyjnymi kapeluszami - co widać na dołączonych fotografiach.

Rzecz godna uwagi, że wiele zaproszeń kierowanych do panny Walerii podpisywał ówczesny powiatowy referent przysposobienia obronnego, niejaki Jan Kardyś. Wiele razy widzimy ich na zbiorowych fotografiach, wreszcie w liście z 7 sierpnia 1938 r. pan Kierownik Mostowy wyraża serdeczne gratulacje z powodu zaręczyn. Pobrali się w styczniu 1939 r. Do końca roku szkolnego mieszkali rozdzieleni; ona w Trościańcu, on w odległym o 20 km Zborowie. Złączyła ich odmienna sytuacja geopolityczna kraju. 60 lat temu, 17 września 1939 r., w niedzielę, kiedy w Trościańcu, większość ludzi zebrana była na Mszy św., doszła wiadomość o sowieckiej agresji na Polskę. Wojna, która trwała już od kilkunastu dni, zbliżała się do wsi. Następnego dnia zaroiło się na załozieckim gościńcu. Od Załoziec do Zborowa jechały kolumny nieznanego nikomu wojska: kolumny samochodów, ciężarówki i zaprzęgi artyleryjskie. Niedługo potem w szkole, która z pewnym opóźnieniem rozpoczynała nowy rok szkolny, pod zupełnie nieznanym kierownictwie, zaczęto uczyć głównie w języku ukraińskim. Przybyło wielu nowych nauczycieli, kilkoro z nich z tzw. "awansu społecznego", a więc bez przygotowania zawodowego - "nie matura, a chęć szczera...". W tej nowej sytuacji znaleźli się, niejako na uboczu życie szkoły, małżeństwo Mostowych, Turkiewiczów, nowoprzybyłej pani Anny Pichur i pani Walerii Hryhorów, która od stycznia 1939 r. nazywała się Kardysiowa.

Państwo Kardysiowie zmienili mieszkanie. Przenieśli się do Józka Kowala, nazywanego z ukraińska "Zubatym". Była to rodzina emigrantów z Ameryki, którzy zainwestowali uciułane pieniądze, "dolary", w dość obszerny dom, zabudowania gospodarskie i nieco więcej, ponad przeciętną wiejską, ilość morgów ziemi. Pan Kardyś, dotychczas urzędnik samorządowy w Zborowie, powrócił do wyuczonego zawodu. W nowo zorganizowanym Urzędzie Rejonowym w Załoźcach zajął się pracą mierniczego - geodety. Rejon - w systemie administracji sowieckiej, to odpowiednik dawnego starostwa, ale nieco mniejszy terytorialnie - obejmował swym zasięgiem administracyjnym około 32 wsie dawnego powiatu zborowskiego i częściowo brodzkiego. Powstał na surowym korzeniu, w małym miasteczku, pozbawionym zasobów ludzkich ze średnim wykształceniem jak i odpowiednich pomieszczeń biurowych. Na czele Komitetu Wykonawczego (bo tak się nazywał Zarząd Rejonu) stał przewodniczący, Ukraińcy nazywali go "hołowa" (głowa), jakiś urzędnik z dalekiej Rosji. Większość wydziałów tego Urzędu obsadzono miejscowymi siłami bez wykształcenia i praktyki biurowej. Najczęściej były to młode Żydówki załozieckie lub Ukrainki z bliższych i dalszych okolic. Pojawiły się one w każdym biurze rejonowym, wyrażając przy każdej okazji swój entuzjazm i wdzięczność władzy radzieckiej za swój awans społeczny.

Pojawienie się w Załoźcach doświadczonego samorządowca i geodety było chlubą dla nowo kreowanego ośrodka władzy. Wnet okazała się wielka jego przydatność dla kolektywizacji czyli akcji tworzenia wspólnot rolnych - osławionych kołchozów. Po zwerbowaniu kilkunastu sterroryzowanych chłopów powoływano do życia wspólnotę pod imieniem jakiegoś głośnego rewolucjonisty. Urząd ziemski musiał temu gospodarstwu wydzielić z chłopskich pól kompleks ziemi, liczący przeciętnie od 500 do 800 ha użytków rolnych. Wszyscy właściciele działek, które znalazły się w masywie kołchozowym, traciły prawo do ich dalszego użytkowania. Przydzielono im ekwiwalent położony gdzieś daleko, poza uprzywilejowanym masywem.

Wydzielenie "masywu kołchozowego" z obszaru pól danej wsi, wyszukiwanie działek dla nieczłonków kołchozu, było głównym zadaniem mierniczego - geodety. Pan Kardyś nie załamywał się nadmiarem odpowiedzialnej pracy. Miał do dyspozycji dobry operat katastralnych map jeszcze z czasów austriackich. Większość prac robił na mapach i z rejestrów, później przenosił te ustalenia w terenie. Do pracy terenowej powołał sobie kilku pomocników. Byli to trościanieccy studenci lwowskiej uczelni bezrobotni w tym czasie, (J. Półtorak i A. Worobiec), którzy dość szybko przyswoili sobie podstawowe umiejętności geodezji niższej. Byli mu wdzięczni za to, że mieli jakieś zajęcie w czasie przymusowej bezczynności wojennej. Praca ta miała jeszcze inny wymiar - węszący wszędzie "wrogów ludu i pasożytów społecznych" enkawudziści nie czepiali się. Do nich dołączono kilku sprytnych chłopów ze wsi do noszenia instrumentów pomiarowych, wbijania tyczek, chodzenia z taśmą mierniczą. Pan Jan Kardyś był dobrym organizatorem tych "patriotycznych, z punktu widzenia polityki Partii", prac polowych. Chłopom, którym wykonywano owe usługi, kazał przygotowywać wygodne kwatery, dobre konie do poruszania się po polach, smaczne i obficie zakrapiane wyżywienie. Do domu wracało się nieraz po kilku dniach. Pani Kardysiowa samotnie przeżywała swoje spodziewane macierzyństwo. Wreszcie wiosną 1940 roku przyszła na świat ich córeczka Krysia. Z opowiadań dziewczyn z najbliższego otoczenia mamy wynika, że Krysia była spokojnym dzieckiem. Warunki domowe nie były najlepsze dla niemowlęcia, ale wnet przyszła ciepła pora roku, pieluszki szybko schły. Krysię można było wywozić do sadu, ojca rzadko widziała, ale chowała się zdrowo.

Nieco gorszą porą była jesień i długa zima. Na trudności materialne rodzina nie mogła narzekać, zaradny pan Kardyś dobrze zaopatrywał dom i potrzeby małej Krysi. Ta sielanka w Kowalowym domu na Ruskim Boku w Trościańcu Wielkim trwała do końca czerwca 1941 r. Wybuch wojny sowiecko-niemieckiej odmienił życie Kardysiów. Latem 1941 r. przenieśli się w rodzinne strony Kardysiów, do wsi Kupna w rzeszowskim. W nowym roku szkolnym pani Waleria została kierownikiem niedużej szkoły wiejskiej w Kupnie. Jan Kardyś jako oficer rezerwy wciągnął się w podziemne struktury Armii Krajowej. Walczył z ukrycia z okupantem niemieckim, szkolił przy tym żołnierzy do akcji "Burza", patronował lub osobiście dowodził wieloma akcjami.

Przyszły nowe czasy. Rosjanie wyzwolili Kupno i całą Rzeszowszczyznę. Ojciec jako stary samorządowiec został zatrudniony w tworzącym się Starostwie Powiatowym w Kolbuszowej. Matka została we wsi, w Porębie Kupieńskiej jako kierowniczka Szkoły Powszechnej. Ojciec dojeżdżał do pracy. Było to niedaleko, około 7 km do Kolbuszowej. Któregoś wieczora nie wrócił do domu. Zatroskana mama dowiedziała się, że ojca zabrali NKWD-dziści. A więc nie nasze polskie siły bezpieczeństwa, ale radzieckie NKWD. To poważniejsza sprawa. Ojciec jako oficer znienawidzonej Armii Krajowej mógł obalić siłą całą wspólnotę socjalistyczną...

Biedną matkę uderzyła ta wiadomość w najmniej stosownym dla niej czasie. W trzy dni po aresztowaniu ojca urodziła dwojaczki, dwie siostrzyczki, z których jedna zaraz zmarła. Ojciec wrócił z dalekiego Sybiru dopiero po trzech latach ciężkich robót. W 1948 r. urodziła się trzecia córka. Później przenieśli się na Dolny Śląsk. Osiedlili się na dobre w Świdnicy. Ojciec został dyrektorem banku, matka pracowała w przedszkolu, później nie zmieniała pracy. Trwało to do 1972 r., kiedy odeszła na emeryturę.

Ojciec zmieniał jeszcze pracę ale oddalał się coraz bardziej od rodziny, ostatecznie zmarł w 1964 r. "Mamusia z samozaparciem wychowywała nas sama. Było ciężko - pisze po latach najstarsza z córek, Krystyny. - Było zawsze wesoło, choć skromnie, zawsze serdecznie."

"Mamusia sama doprowadziła do tego, że wszystkie skończyłyśmy studia wyższe, wszystkie, już w czwartym pokoleniu jesteśmy nauczycielkami".

"Mamusia zmarła 18 lutego 1999 r. Do końca swoich dni była bardzo aktywna. Podziwiałam jej optymizm życiowy, duże poczucie humoru i wytrwałość w walce z przeciwnościami". "Była odznaczona Krzyżem Zasługi i Medalem Komisji Edukacji Narodowej".

Na koniec tych wspomnień, które córka napisała o swej mamie pragnę przytoczyć z wdzięcznością słowa zaczerpnięte z biblijnego Poematu o dzielnej niewiaście:

"Niewiastę dzielną, któż znajdzie
jej wartość przewyższa perły...
Z owocu jej rąk j ej dajcie
Niech w bramie chwalą jej czyny... ".




ANNA PICHUROWA



Zapisała się w świadomości mieszkańców Trościańca Wielkiego jako nauczycielka kochająca i rozumiejąca dzieci oraz jako prawy człowiek.

Przybyła do trościanieckiej szkoły w okresie strachu i terroru sowieckiej okupacji, rozpoczęła pracę nauczycielską we wrześniu 1939 r. Było to tak:

Jej mąż, Ludwik Pichur, samorządowiec, od 1935 r. pracował w Olejowie na stanowisku sekretarza gminy zbiorowej. "We wrześniu 1939 r. ówczesny wójt gminy Emil Bilaszewski w Olejowie musiał odejść. Na jego miejsce przybył niejaki Józef Zdorowega (lewicujący Ukrainiec)".

"Józef Zdorowega zatrzymał mnie na tym stanowisku - napisał Ludwik Pichur w "Moich wspomnieniach z Trościańca Wielkiego".

"Jak powstał rejon w Załoźcach, Józef Zdorowega awansował na zastępcę przewodniczącego Komitetu Wykonawczego tego rejonu. Wówczas, niemal siłą, zabrał mnie ze sobą do Załoziec tłumacząc, że on nic nie umie (mówił prawdę!) i ja muszę razem, iść na nową pracę".

"Z końcem września 1939 r. moja żona Anna została zatrudniona w szkole w Trościańcu Wielkim. Sprowadziliśmy się do Trościańca i zamieszkaliśmy u Andrzeja Dzika w pobliżu Plebanii".

"Ja codziennie dochodziłem do pracy do Załoziec, a trzeba było zgłosić się o godz. 7.00 rano. Każde spóźnienie było surowo karane. Kiedyś spóźniłem się i groziła mi rozprawa w Rejonowym Sądzie Ludowym. Poszedłem do Ośrodka Zdrowia, zastałem tam znajomego lekarza, drą Otto Schorra. Pyta, co mi jest? Odpowiedziałem, że spóźniłem się do pracy. Nic nie mówiąc, dał mi trzydniowe zwolnienie".

W dalszym ciągu swoich wspomnień, Ludwik Pichur opisuje wieś Trościaniec i warunki życia w czasach sowieckich: "Pośrodku wsi stał kościół, a obok plebania. Budynek plebanii bolszewicka władza zabrała na salę szkolną, zaś księdza Edwarda Studzińskiego wyrzucono do gospodarzy wiejskich. Rodzice księdza zamieszkali u Makarewiczów. Przez jakiś czas dyrektorem szkoły był jeszcze Szymon Mostowy. Jego żona Maria również pracowała w tej szkole. Z pozostałych nauczycieli pamiętam Karolinę i Stanisława Turkiewiczów, Halinę i Eugeniusza Maceluchów, Jana Srokowskiego, Walerię Kardysiową, Kasię Medwedównę, Józefa Rybickiego, młodą niekwalifikowaną Ukrainkę z Kukliniec - wołali ją Sonia i Żyda (też bez kwalifikacji) Ambosa (zbiorowa fotografia tego ciała pedagogicznego w załączniku)".

"Nauczyciele w każdą sobotę i niedzielę musieli jechać do Załoziec na dokształcanie, trzeba było zapoznać się z założeniem marksistowskim pedagogiki, teorią i praktyką osławianego Makarenki i w ogóle zaakceptować dobrodziejstwa Kraju Rad. Organizowano też związek zawodowy nauczycieli. Przyjęcie do "prowospiłky" wymagało długiego okresu "prania mózgów" i wyzbycia się swoich przekonań. Każdy nauczyciel przyjmowany do związku musiał składać swój życiorys. Kiedy przyszła kolej na moją żonę - pisze Ludwik Pichur - zaczęli pytać, czy chodzi do Kościoła i czy wierzy w Boga? Żona odpowiedziała im: Od 25 lat jestem wierzącą i praktykującą katoliczką.

Zapytali więc, czy przestanie praktykować?

Na to odpowiedziała - Jeżeli przez następne 25 lat mego życia przekonacie mnie, że Boga nie ma, wówczas wam odpowiem.

Na to jeden z bolszewickich inspektorów oświaty zaczął się wydzierać: To popiwskyj agitator, ja wnoszę nie przyjąć Anny Pichur do związku zawodowego nauczycieli i wypędzić ze szkoły!

Znalazł się jeden bardziej rozsądny, który tak zadecydował: "Towarzyszka Hanna Pichur powiedziała prawdę, przecież mogła zataić swoje przekonania. Trzeba nam będzie pracować nad nią i tak jak odważnie broni swoich przekonań, będzie kiedyś broniła nasze. Wnoszę o przyjęcie jej do związku nauczycielskiego".

Cała sala z aplauzem przyjęła tę decyzję. Podczas przerwy wszyscy jej znajomi gratulowali takiej odwagi. Wszyscy byli dumni, iż młoda nauczycielka obroniła godność nauczycielską i prawo do własnych przekonań.

Życie w szkole powoli stabilizowało się. Niektórzy nauczyciele zatrudnieni przypadkowo odeszli. Ci, którzy pozostali, walczyli wg podstawowych założeń nauczania starej wypróbowanej szkoły polskiej, robiąc różne uniki wobec częstych niestety wizytacji węszących wszędzie inspektorów szkolnych. W praktyce szkolnej wyglądało to tak: nauczyciel śpiewu prowadził zajęcia z chórem szkolnym. Śpiewali pieśni z repertuaru rewolucyjnego w języku polskim i ukraińskim. Między jedną a drugą wplatano, np. "Hej strzelcy wraz..." itd.

Jesienią 1940 r. na terenie rejonu prowadzono akcję rekrutacyjną młodzieży do górniczych szkół zawodowych. Pod pozorem konieczności dokształcania młodzieży, werbowano tanią siłę roboczą do kopalń, hut i przemysłu ciężkiego. Nikt nie zgłaszał się dobrowolnie, więc na każdą wieś nałożono kontyngent. Każda wielodzietna rodzina broniła się jak mogła, w najgorszej sytuacji były dzieci osierocone lub dzieci samotnych matek. Tym łatwiej było odebrać dorastającego syna.

Taki los spotkał biedną wdowę z Harbuzowa. Zabrano jej jedynego "żywiciela", szesnastoletniego syna, do szkoły górniczej, przy jednej z kopalń węgla kamiennego w Donbasie. Warunki pracy były ciężkie i niebezpieczne. Młodzi byli skoszarowani, nosili jednolite umundurowanie, otrzymywali skąpe wyżywienie. Na naukę nie było tam czasu. Co odważniejsi próbowali uciekać. Było to ryzykowne przedsięwzięcie. W dalekobieżnych pociągach obowiązywały "plackarty", czyli miejscówki, które trzeba było na długo wcześniej rezerwować. Młodzi uciekinierzy ryzykowali siadając na dachach, osiach i gdzie się dało, aby dojechać bliżej do domu. Po roku ciężkich prac w górnictwie, nasz młody Ukrainiec z Harbuzowa, po długich wahaniach zaryzykował. Dość szybko, bez przygód dojechał dalekobieżnym pociągiem z Doniecka do Kijowa. Przejechał ukryty za bagażami osobistymi pasażerów na górnej, tej najwyższej półce. Dość długo jechał, ale już z przeszkodami z Kijowa do Tarnopola. W Tarnopolu pomogli mu polscy kolejarze, prowadzący lokalny pociąg do Złoczowa. Przybył ze Złoczowa pieszo do Harbuzowa. Początkowo ukrywał się, potem, gdy nikt o niego nie pytał, odważył się pokazać we wsi. Kiedyś wczesną wiosną, w świąteczny dzień ubrał swój szkolny mundurek i poszedł do cerkwi. Ktoś z wszechwiedzących wiejskich donosicieli dał znać komu trzeba. W drodze powrotnej z cerkwi do domu capnęli go. Aresztowali i zawieźli do aresztu śledczego w Załoźcach. Czekała go karna rozprawa sądowa.

Któregoś majowego popołudnia w Trościańcu bębniono, jak na miting. Niewtajemniczonych informuję, że miting to zebranie obywateli na wspólne obrady. Każdy obywatel radziecki chodząc na mitingi brał udział we wspólnym rządzeniu krajem. Tam się dowiadywał, co się dzieje w wielkim Kraju Rad, co się dzieje w obłaści i jego wiosce. Każdy obywatel jest obowiązany brać udział w mitingu. Są oczy, które bacznie obserwują, kto bierze udział w zebraniu, są ręce, które zapiszą, co mówiłeś na mitingu. Więc nie ma rady, na mitingi trzeba chodzić. Ludzie w Trościańcu nawykli chodzić na mitingi. Ciekawscy pytali bębniącego, co tam będzie? Czasem było coś ciekawego. Tym razem zanosiło się na nie lada widowisko:

"Mają sądzić! Kogo, za co?
Przyjdziesz, to zobaczysz".

Więc tego wieczora tłumy sunęły do salki Domu Ludowego, gdzie zazwyczaj odbywały się mitingi. Rejonowy Sąd Ludowy w Załoźcach ma rozpatrywać na sesji wyjazdowej w Trościańcu Wielkim sprawę ucznia Jana Hawryluka z Harbuzowa, który uciekł z Remysłowoho Uczyliszcza.

W sali zebrało się niespodziewanie dużo widzów. Wszyscy byli podekscytowani - jak to będzie i co to będzie? Może go od razu rozstrzelają? Na scenie Domu Ludowego przygotowano stół i krzesła dla zespołu orzekającego. Pod portretem Stalina zasiedli przy czerwonym stole: młoda, dwudziestoletnia Ukrainka, zapewne po skróconych studiach prawniczych - nazywała się Olena Tkaczenko jej urzędowy tytuł: narsudia (rejonowy sędzia ludowy). Po jej lewej i prawej strome, dwaj wystraszeni ważnością sprawy, stali nasi rodacy, którzy spełniali funkcję ławników. W lewym rogu przy oddzielnym stoliku zasiadł groźny rajprokuror czy prokurator rejonowy, o nazwisku Briuchanda, jakiś zaprzedany partii Tatar czy Gruzin, zaś po prawej, bez stolika, ale skromnie w kąciku siedział obrońca z urzędu, znany nam z czasów przedwojennych adwokat żydowski - Gruenszpan. Dwóch milicjantów uzbrojonych w ciężkie nagany i przewieszone przez plecy karabinki, w białych letnich kitlach, milicjanci, trzymali na łańcuchu biednego, chuderlawego chłopca, który przerażonymi oczyma spoglądał na scenę - stał bowiem poniżej widowni, odgrodzony od tłumu drewnianym płotkiem. Był to oskarżony Iwan Hawryluk z Harbuzowa, niedaleko niego pochlipywała bezradna kobiecina - to jego matka.

Zaczęła się rozprawa. Towarzyszka narsudia przywołała rajprokurora do odczytania aktu oskarżenia. To był istny majstersztyk dialektyki bolszewickiego wymiaru sprawiedliwości. Roiło się od takich epitetów jak, wróg ludu, złodziej mienia państwowego, itp. Po odczytaniu aktu oskarżenia, pani sędzina rozpoczęła od pytań: kiedy, jak uciekał, kto mu pomagał, jak przejechał taki szmat drogi bez biletu itp.

W toku całego przewodu "żena suddia" zwracała się wielokrotnie do adwokata, czyli jurydyczeskoho konsultanta. Ów stawał pokornie przed wysokim sądem i za każdym razem powtarzał: Ja sohłas - a więc zgadzał; zgadzał się na wszystko, co świadczyło na korzyść i niekorzyść podsądnego. Za każdym jego "Ja sohłas!" - sala wybuchała śmiechem. W pewnym etapie procedury sądowej przyszła kolej na obrońcę posiłkowego, a zarazem pedagoga - konsultanta, jako że sprawa tyczyła niepełnoletniego. Tę niewdzięczną funkcję obarczono panią Annę Pichur. Pani Anna poważnie potraktowała sprawę: była w Harbuzowie, przeprowadziła rozmowy z matką, sąsiadami, odwiedziła tamtejszą szkołę. Zebrała sporo materiałów o oskarżonym. W stosownej chwili wystąpiła przed sądem. Mówiła z powagą i odpowiedzialnością. Nakreśliła sytuację rodzinną, przedstawiła jej trudną sytuację materialną. Nieco dłużej zatrzymała się na osobie matki podsądnego, która jako przewlekle chora i owdowiała potrzebowała pomocy w prowadzeniu gospodarstwa. Na to gwałtownie zareagował prokuror:

"Eto brechnia" - zagrzmiał z całej siły.

"Wona (tj. matka chłopca) jest chora, ale na chytrość. To matka spowodowała, że chłopak uciekł ze szkoły. To ona kazała mu iść w "kazionnych" butach do cerkwi...".

Pani Anna z przerażeniem w oczach patrzyła na srożącą się bestię. Wnet się ogarnęła. Przerywając mu w półsłowie zdania gromkim głosem wezwała przewodniczącego zespołu sędziowskiego, aby mu odebrał głos. Pani sędzina Tkaczenko podtrzymała wniosek i kazała mu nie przerywać wywodu biegłej. Zadyszany prokurator na chwilę uspokoił się. Pani Anna w dalszym ciągu swej pedagogicznej ekspertyzy usiłowała przekonać wysoki sąd, że jej podopieczny jest spóźniony w rozwoju umysłowej, że trudne dzieciństwo, ciężka praca, spowodowały jego niedorozwój...

Tego było za dużo dla naszego porywczego prokuratora. Przerwał wywód pani Anny w połowie zdania:

"Eto umny! To mądry, ale chytry chłopak" - i odwróciwszy się do publiczności na sali pytając: Czy głupi człowiek potrafiłby uciekać bez biletu, żadnego dokumentu, z dalekiego kraju do domu. To był mądry i chytry, mało, że potrafił uciekać, jeszcze zabrał ze sobą mundur i nowe buty, aby w nich paradować potem do cerkwi...".

Tego było za wiele. Pani Pichurowa wchodząc mu w głos, głośno przywołała go do porządku i oświadczyła przewodniczącej zespołu sędziowskiego, że towarzysz Briuchanda zachowuje się niekulturno, że tym niekulturalnym zachowaniem poniża rangę sądu ludowego. To wstyd, ona, jako nauczycielka ludowa, musi się za niego wstydzić wobec całej tu społeczności.

Pani sędzina stanęła na wysokości zadania, odebrała mu głos i nakazała, żeby go nie zabierał bez jej zgody. Zdumiał się wszechwładny prokurator ludowy na taką solidarność dwóch młodych kobiet, które usiłowały ujarzmić tego starego sądowego wyjadacza.

Coś tam mruczał pod nosem, ale głosu nie zabierał. Pani sędzina zarządziła przerwę. Sąd udał się na naradę. Na dworze zrobiło się już ciemno. Do sali wniesiono lampy naftowe, jedną z nich zawieszono na długim drucie nad widownią. Ludzie niecierpliwili się, mieli dość tego widowiska. Ten ów przepychał się do drzwi wyjściowych. Za chwilę wszedł sąd. Ludzie z zapartym tchem wysłuchali drakońskiego wyroku. Chłopca skazano na 10 lat ciężkich robót. Ludzie głośno tupaniem i gwizdaniem przejawiali swoją dezaprobatę. Nie czekali na uzasadnianie wyroku. Wszyscy rzucili się do jedynych drzwi wyjściowych. Te jednak przegradzali dwaj uzbrojeni milicjanci. Usiłowali też przed samymi drzwiami założyć kajdanki na ręce zasądzonego. Ktoś z sali krzyknął uciekać. Zrobiła się panika i niesamowita ciżba przed drzwiami. Milicjanci nadal zagradzali wyjście. Niektórzy wyskakiwali przez okna, wnet ktoś od tyłu, bardzo wysoki, dmuchnął z całych sił w lampę. Lampa zgasła, zrobiło się ciemno. Teraz tłum, nie zważając na nic, pchał co sił. Potężna fala ludzka wymiotła z otworu wejściowego obu milicjantów i chłopca, którego nie zdołali zakuć.

Na krzyk "uciekać" on jedyny zrozumiał właściwie. Pierwszy wcisnął się pomiędzy swoich stróżów i pierwsza fala ludzka wyniosła go na zewnątrz. Przeskoczył przez drogę i znalazł się na dróżce wiodącej do Juliana Bila. Wnet był na Zagumnienkach i ślad po nim zaginął. Zrozpaczeni milicjanci pokrzykiwali:

"Postoj, strelać budu!".

Jeden z nich wydobył z kabuzy nagan i wystrzelił. Ów strzał wywołał falę wesołości u widzów, dla których ta ucieczka więźnia była humorystycznym epilogiem widowiska.

Koleżanki ze szkoły gratulowały pani Annie jej odwagi i przytomności umysłu. Nikt nie spieszył się z powrotem do domu.

W mizernym nastroju Wysoki Sąd Ludowy zajmował miejsce w enkawudowskiej półciężarówce. W milczeniu odjechali do Załoziec, chłopca nie schwytano. Nie było na to czasu. Za dwa, trzy tygodnie uciekali z Załoziec: rajprokuror Briuchanda, narsudia Tkaczenko i sekretarz Denysiuk. Uciekali wszyscy, którzy obawiali się gniewu ludu.

24 czerwca 1941 r. zmotoryzowane oddziały niemieckie stoczyły bój spotkaniowy na szosie załozieckiej, na wysokości Pasieki... Cała władza załozieckiego rejonu rozpierzchła się. Z całej tej tragikomedii zachowało się na długi czas powiedzenie: "Ja sohłas!". A więc, gdy ktoś chciał podtrzymywać swoją aprobatę, słuszną czy nie słuszną, powtarzał: "Ja sohłas!". O takim, który nie potrafił zająć właściwego stanowiska w sprawie, ironicznie mówiło się - "On sohłas!".



 
isa, dnd.rpg.info.plwotc, ogl

dnd, d&d dungeons and dragons
 
Komentarze
Brak komentarzy.
 
isa, dnd.rpg.info.plwotc, ogl

dnd, d&d dungeons and dragons
 
Dodaj komentarz
Zaloguj się, żeby móc dodawać komentarze.
 
isa, dnd.rpg.info.plwotc, ogl


Copyright © Kazimierz Dajczak & Remigiusz Paduch; 2007-2020