Pożegnanie Ojczyzny - część 2
Dodane przez henryksliwa dnia Sierpnia 13 2012 19:35:35

Pożegnanie Ojczyzny

część 2



Wieś powoli zaludniała się. Poznałem rówieśnika, miał na imię Julek. Obaj niewiele znaliśmy się na rowerach, a nawet nie umieliśmy jeździć na nich. Byliśmy samoukami i po paru tygodniach już mieliśmy rowery gotowe do jazdy. Była to rama z kierownicą bez sidełka, koła nie miały opon, bez łańcucha i miał jeden pedał. Podwórka i on i ja mieliśmy o znacznym spadzie. Z górki zjeżdżaliśmy stojąc na jednym pedale jak na hulajnodze.

Takiej jazdy też uczyliśmy się parę dni. Później opanowaliśmy jazdę pod ramą. Nie pamiętam skąd mieliśmy pomysł, że zamiast opon zakładało się ucięty na wymiar koła wąż gumowy taki do podlewania. Łączyło się końce węża drutem i jazda była na takich kołach już komfortem, nie trzęsło. Kiedy wyczerpał się zapas węży to zastąpił go kabel elektryczny od podłączania silników. Jeździliśmy na takich kołach jak cyrkowcy. Po drodze brukowej źle się jeździło, brak było amortyzacji. W wiejskiej sali widowiskowej byli kiedyś przetrzymywani jacyś więźniowie, bo okna były zakratowane drutem kolczastym i w środku były jakieś łóżka, dużo słomy na podłodze. Wyrzuciliśmy wszystko ze środka na dwór, podłogę która była z klepek dębowych - parkiet zamietliśmy i mieliśmy piękny tor kolarski do jeżdżenia wkoło sali. Rower na tych ciężkich kołach rozpędzał się i dudnił rytmicznie (na tych złączach kabla), przypominał rozpędzony pociąg. Nikt nam nie przeszkadzał w tej zabawie, toteż jeździliśmy tam dość długo, całe dnie. Do domu wpadaliśmy tylko żeby coś zjeść i z powrotem do beztroskiej zabawy.

Ale nie zawsze było co zjeść w domu. Na szczęście był chleb, ale nic do niego. Kiedyś przyniosłem do domu flaszkę z ciemnego szkła - prostokątną jak na lekarstwa litrową w której był tran, nadawał się on idealnie do smarowania właśnie chleba, na wierzch parę plastrów cebuli i była to jedyna okrasa do suchego chleba.

To były nasze zabawy na okres lata. Zimą kiedy ogromne obszary łąk zostały zalane wodą, bo ją nikt nie odprowadzał, pompy w łąkach stały bo nie było prądu. Mróz zmroził największe lodowisko jakiego nigdy dotąd nie widziałem. Za krzyżówką w kierunku Jatek w drugim domu po lewej stronie miał swój warsztat chyba szewc bo na strychu była sterta różnych butów. Buty nie były powiązane w pary i nie zawsze udało się je skompletować. Po dopasowaniu do stopy zakładało się na nie łyżwy, a było ich wszędzie sporo, takie skręcane na kluczyk. Po śniadaniu zbierało nas się kilku chłopaków i wyruszaliśmy przed siebie. Lód był bardzo gładki i przeźroczysty, Pod nim zanurzone w wodzie, oglądaliśmy roślinki, ślimaki, bardzo ładne obrazki. Były też miejsca, takie kwadratowe czarne tafle, były to głębokie doły potorfowe. Nad nimi tafla lodu była dość cienka, cieńsza jak nad łąkami. Nie można było na nich się zatrzymywać bo lód się uginał i trzeba było szybko z niego zjeżdżać. Było to świetne miejsce do zawodów. Zabawa polegała na tym, że rozpędzało się jazdę na lodzie na łące i z rozpędem przejeżdżało się w ten czas przez taki dół, lód się pod nami uginał, ale nie zdążył się załamać , bo już się było za nim nad łąką. Nikt nigdy nie wpadł do tego dołu. Pod wieczór wracaliśmy do domu, lód podchodził pod same zabudowania, te które były bliżej łąk. Mieliśmy blisko do domów, ale po zdjęciu łyżew z butów nie można było zrobić kroku tak nas nogi bolały, uczyliśmy się chodzić od nowa.

Nasze zainteresowanie zmieniło się jak zaczęła napływać pomoc z Ameryki - UNRRA. Z początku jacyś ludzie przywozili tylko żywność w paczkach, sortowali ją i według dusz w rodzinie odpowiednio rozdawali. Najwięcej w nich było mleka w puszkach, bardzo słodkie i zagęszczone ciemno-żółtawego koloru. Ludzie nie bardzo wiedzieli jak go spożywać, to ktoś puścił plotkę, że jest to mleko kozie i gardzono nim. W srebrnej aluminiowej folii był pakowany koncentrat cytrynowy, bardzo kwaśny. Były też sucharki i inne łakocie. Można było też znaleźć odzież wojskową z demobilu. Ja raz dostałem taką zieloną bluzę wojskową amerykańską z sukna . Dumnie w niej zawsze paradowałem, bo była w ten czas moda na noszenie wojskowych ciuchów, a najcenniejsze były płaszcze.

Po pewnym czasie zaczął napływać sprzęt maszynowy, a konkretnie traktory. Przychodziły lśniące lakierem, czerwone traktory Fergusony. Miały takie charakterystyczne złączone razem przednie koła. Drugie to takie niskie o szeroko rozstawionych kołach, szaro niebieskiego koloru Fordy. Nikt przed tym nie zadbał by przygotować - wyszkolić mechaników i traktorzystów. Nie przygotowani ludzie, którzy użytkowali te maszyny, w szybkim tempie doprowadzili je do kupy złomu.

Razem z maszynami przytransportowano i bydło. Były to zwierzęta prosto z ferm, nie oswojone z człowiekiem. Krowy były drobnej budowy czarnej maści, dające nie wiele mleka, ale za to miało dużo śmietany. Krowy te nie wymagały pielęgnacji, czyszczenia, bo nigdy się nie położyły jak w stajni było brudno. Były też i konie. Takiej rasy nikt z rolników nie widział. Nasze polskie to konie małe, niskie, słabe i wychudzone. Te były olbrzymy, maści jasno gniadej. Zadbane, wypasione, wymagały specjalnej uprzęży taki na ich rozmiar. A co do siły, to nie było rzeczy której by nie uciągnęły. Mankament był tylko jeden, te konie były nieujeżdżone. Okiełznanie ich trwało dość długo, rozniosły kilka wozów, nie jeden kowboj przejażdżkę skończył kilka dni w łóżku na leczeniu poobijanych boków. One, te konie, pomagały też przy zaciąganiu - uruchamianiu zajeżdżonych traktorów, bo już żaden nie palił na akumulator.


akt nadania akt nadania

Akt nadania ziemi i inwentarza dla rodziny Autora z datą 23 września 1947 roku
(kliknij, żeby powiększyć)


Był to już rok 1946/47, wieś się już zaludniła, dojechał jeszcze transport uchodźców z Berestowic z pod Lwowa, kilku tz. centralaków z Sochaczewa, jeden z łódzkiego, przybyło też dzieciaków takich już szkolarzy. Szybko zorganizowano nauczanie . Dwie nauczycielki Iwaszczyszyn Jadwiga i Godlewska Natalia uczyły jednocześnie po kilka klas w tym samym czasie. Klasy łączono I z II, III z IV, w szkole tej były tylko dwie izby, ciasno, bez podręczników, nieraz i zimno. Nam chłopakom po tak rozhasanych wcześniejszych latach ciężko było się teraz pogodzić z obowiązkiem uczenia się, były częste problemy zakończone wizytą nauczyciela w domu lub rodzica w szkole.

Edukację w tej szkole skończyłem na klasie szóstej. Do klasy VII trzeba było już dojeżdżać do Kamienia 6 km. z tym, że żaden autobus nie kursował, innych środków lokomocji też nie było. Wyjście było jedno - rower. Tylko, że takiego też nie miałem. Miałem mnóstwo części z których nie było problemu złożyć jakiś rower. Początkowo chodziłem pieszo z kolegami, było nas kilkoro. Kiedy już miałem prawie złożony pojazd okazało się, że nie mam łańcucha. W Kamieniu nie było sklepu z częściami rowerowymi. Jedyny sklep tej branży był w Gryficach 31 km. Między tymi miejscowościami nie było żadnej komunikacji. Dostanie się tam to tylko jakąś okazją. Kolega z ławy szkolnej też miał jakieś braki w złożeniu roweru. Podsłuchał rozmowę swoich starszych braci, że oni w jakiś tam dzień targowy jadą na handel koni do Gryfic i możemy się z nimi zabrać na zakupy.

O świcie tak gdzieś około trzeciej rano już jechaliśmy na wozie w cztery konie, dwa z przodu dwa z tyłu. Czas jazdy, pomimo takiej odległości wydał się jakiś krótki, być może że się zdrzemnąłem wciśnięty w snopek słomy, na którym siedziałem. Orzeźwiałem, bo był to dla mnie szok, dopiero jak tuż pod Gryficami wóz się zatrzymał, dwóch chłopów zeszło z niego podeszli do jednego z koni odwiązali go, odkorkowali butelkę wódki wepchnęli mu między zęby, podnieśli mu łeb do góry i wlali całą zawartość. Wkrótce byliśmy już na rynku między handlarzami. Powiedziano nam gdzie mamy się spotkać po powrocie. Chodziliśmy długo po mieście, szukaliśmy tego sklepu bezskutecznie, nic nie kupiliśmy. Zeszło nam jednak sporo czasu bo jak wróciliśmy to już nie było żadnego targu, żadnych wozów, żadnych koni. W pobliżu tego targowiska była restauracja, a przed jej wejściem na chodniku leżała uprząż. Kolega poznał, że to jest z jego konia, na pewno w środku są jego bracia. Siedzieli z jakimiś obcymi, mocno już pijani, nam kazali czekać, oni zaraz kupią konie i wóz i wrócimy do domu.

Było już późne popołudnie, czekaliśmy dalej, kiedy zaczęło się zmierzchać postanowiliśmy, że już dłużej nie czekamy , bo nie ma żadnej gwarancji że oni kupią konie, a wozu też już nie było. Wracamy na piechotę. Mieliśmy nadzieję, że może ktoś wozem będzie jechał to nas kawałek podwiezie, bo samochody nie jeździły, nie było ich. Noc była pogodna było widać gwiazdy, ale księżyc w tym czasie akurat nie świecił. W miarę było widać drogę. Największego pietra mieliśmy w połowie drogi. Tam szosa przechodziła przez wysoki bukowy las. Nawet w dzień tam panował mrok, w nocy żadnej orientacji nie mieliśmy, szło się na macanego z duszą na ramieniu. Środkiem drogi był asfalt, połówką była tak zwana latówka, czyli polna droga dla wozów konnych. Ten odcinek drogi szliśmy na bosaka, żeby łatwiej mieć orientację w kierunku. Po pięćdziesięciu latach postanowiłem sprawdzić, czy to było rzeczywiście tak tam ciemno, czy to strach potęgował wrażenie. Przejechałem z żoną w dzień przez ten las, w miejscowości Stuchowo, jest jeszcze las bukowy i naprawdę jest w nim mroczno w dzień. Skończył się las bukowy, zaczął sosnowy, zrobiło się trochę raźniej, tak doszliśmy do miejscowości Świerzno.

Była to już głęboka noc, we wsi żadnego śladu życia, cisza, nie słyszałem nawet żadnego szczekania psów. Mimo to poczuło się jakąś ulgę. Brakło nam już sił na dalszą wędrówkę, a zostało jeszcze do przejścia około 13 km. Za wsią postanowiliśmy, że na poboczu odpoczniemy. Leżeliśmy na przydrożnym rowie parę chwil, do momentu, aż wystraszyły nas robaczki świętojańskie. Pierwszy raz w życiu je zobaczyłem, poruszające się i świecące czerwono-żółtym kolorem robaczki. Robił się już brzask jak zobaczyłem z daleka swój dom, a w nim w każdym oknie światło. Poczułem się nieswojo, bo to świadczyło, że rodzice nie śpią z mego powodu i będzie następna bura za mój występek, chociaż tym razem nie była moja wina. Potraktowano mnie jednak z politowaniem jako wielkiego - małego wędrowca, 30 km. pieszo. Do szkoły chodziłem dalej pieszo, dopiero gdzieś bliżej zimy udało mi się zmontować rower.

Na tej wsi mieszkałem do roku 1954. Ciocia założyła swoją rodzinę, zaczęło się robić ciasno w dwie rodziny na jednym gospodarstwie, ja dorastałem już do kawalera. Postanowiliśmy z mamą, że wracamy do Stargardu, gdzie mieszkam do tej pory.

Nadzieja na powrót do starej Ojczyzny jest już mocno przymglona. Coraz mniej patriotów, którzy by się upomnieli o nią. Czekałem, że w swoim wystąpieniu - Orędziu do Narodu , pierwszy prezydent Rzeczypospolitej odważy się o tym wspomnieć. Nie odważył, postąpili tak samo i następni prezydenci, brak im chyba jest jednak wrodzonego i wpojonego patriotyzmu i męstwa w walce o zabraną Ojczyznę.


Spisał po latach:
Henryk Śliwa
wnuk Jana Dajczaka Halaburdy z Bzowicy
Stargard Szczeciński, sierpień 2012 r.





część pierwsza

 

 

Henryk Śliwa:
Pożegnanie Ojczyzny