Zima 1887/1888 w olejowskich lasach
Dodane przez Remek dnia Maja 30 2010 00:12:26
[źródło: Łowiec. Rok XI. Nr 5. Lwów, dnia 1. Maja 1888. Zachowano oryginalną pisownię.]
Klęska sarn w zimie r. 1888.
Przez
Kazimierza Hr. Wodzickiego.
Lament, wygłoszony w kwietniowym numerze "Łowca" przez komitet redakcyjny, znalazł ogłos w każdem myśliwskiem sercu. Umysł objąć nie może klęski doznanej, ani obrachować liczby ofiar tej srogiej zimy. W większej części rewirów nawet nie znaleziono i nie porachowano sarn poginionych. W jednych ginęły z głodu, nie mogąc się dokopać do roślin, w innych, przy obfitej karmie, ginęły na zapalenie płuc. Dziwne bo to bywają u zwierząt zwyczaje - jak np. w sarnach pewien niepokój, który je pędzi jak zły duch, niedozwalający odpoczynku, i to bez widocznej przyczyny. Nawet sarny nakarmione łażą ustawicznie i my przyczyny tej ruchliwości odgadnąć nic możemy.
W przeciągu pół wieku mego badawczego życia, przypominam sobie trzy zimy, zasługujące na pamiątkowy opis, z powodu śniegów głębokich i mrozów, ścinających krew w żyłach. Zimy jednak z temi śnieżnicami, zawieruchami, dmiącymi wichrami, piętrzącemi się zaspami, i zaciemniającemi świat zadymkami, co ostatnia, ani pamięć ani myśliwskie notatki moje wykazać nie mogą. W zimach powyżej wspomnianych ziemia była zamarznięta do twardości skały, a w tym roku pod śniegiem wilgotna była ziemia i można było laską głębokie dziury robić. Ale zwierzynie nic to nie pomogło, gdyż głębokość śniegów nie dozwalała dogrzebać się i dokopać do roślinności.
W czasie jednej zimy pamiętnej, spadły były głębokie śniegi na skamieniałą ziemię, że ani pieszo, ani konno, ani saniami nie można było obciąć dzików w miocie; najzapaleńszy i najchciwszy chłop nie pokusił się tropić za najwyższą nagrodą. Wtedy to cała młodzież dzicza wyginęła. Pamiętam znalezionych, w wianek ułożonych siedm młodych warchlaków, w innym lesie nadybałem dwie trójki podobnych, przytulonych do siebie, jak karpie w stawie, chudości szkieletowej. W innej zimie wyginęły dziki z przyczyny zupełnego nieurodzaju bukwi, żołędzi i orzechów, a skamieniałej ziemi ryło ruszyć nie mogło; zimy te zdziesiątkowały dziki, lecz sarny wyszły obronną ręką.
Do dnia 29. grudnia z. r. igrała z nami zima, jesień z nią zwycięzko walczyła, a zubożywszy nas mrozem w dniu 13tym października, broniła nas od zimna. Niespodzianie 29. wskazał termometr 19° mrozu (1), 30. podniósł się do 22° (2). Zaiskrzyła się cała przyroda, strach ogarnął ludność wobec tej niespodzianki, ogół mieszkańców z dreszczami przebiegał myślą te długie i nieskończone miesiące polskiej zimy.
Cudowną ręką nas nieba zasypały śniegami, lecz cudowniejszą jeszcze takowe usunęły. Zdumiewał się umysł, gdy znikały niezgłębione śniegi, bez pomocy deszczów i ostrych promieni słońca; w krótkim czasie rozpłynęły się owe białe barykady, gmachy i forteczne wały.
W styczniu począł śnieg padać spokojnie, wszakże niebawem wiatr północno-zachodni zmienił kierunek i poziomo go pędził. Gęste kłęby, niby bez wagi, nie padały na ziemię, lecz niesione w daleki świat, niebo zakrywały. Piekielna ta śnieżnica, rozhukana zawierucha, zamieć niezapamiętana, ciemna zadymka miota, syczy i huczy, pędząc lodowate bałwany; gdzie wolna przestrzeń, bez granic niesie w świat swe gromy, zdaje się na krańce. Śnieg szuka oparcia, pragnie odpoczynku, aby piętrzyć śnieżne gmachy, lecz nieubłagany uragan, nito z piekieł wyczarowany, pędzi i pędzi, spocząć nie dozwoli. Gdzie pagórek, chata, ściana lasu, tam z wytrwałością znosi i opiera swe zapasy, mury stwarza wysokie, wsie z dachami zasypuje, pnie oblepia śniegiem, a sypiąc bez przerwy na konary i gałęzie, układa białe węże rozmaitej długości i grubości. Na zrębach przykrywa pniaki, łamie rośliny sterczące, niszczy śladu porębu, a zostawia białą przestrzeń, to fałdowaną, to falistą na podobieństwo morza, to wygładzoną i błyszczącą. Starsza leśna młodzież broni się przeciw nieubłaganemu wrogowi, kołysze wierzchołki, kaleczy się wzajemnie, szumi, szeleści, klekocze, widocznie błaga o odpoczynek.
Walczą giętkie drzewa, jęczą i lamentują, nie jeden wierzch odłamany, nie jedna gałęź na ziemi i pnie pęknięte widzieć można, w końcu zwyciężone czołem biją przed zwycięzcą, chylą wierzchy coraz niżej ku ziemi, na kształt sztandarów wojska pobitego... Eol (3) straszny i nieubłagany pędzi, świszczy po nad niemi, motłoszy, co się jeszcze nie poddało, widocznie ma swój cel i przeznaczenie. Niekiedy na chwilkę ciekawe słońce się wychyli, lecz zgroza przejęte nasuwa zasłonę, nie mogąc znieść tej walki w przyrodzie.
Nareszcie przeminął zaśnieżony styczeń i oczekujemy spokojnego powietrza, a tu niebiosy podniosły wszystkie zastawki i sypią bez przerwy lodowatą mączką. Boreasz (4) dmie bez przerwy w jednym kierunku i zapowiada zupełne zasypanie przyrody.
Niezapamiętana była to klęska dla sarn, pomimo obfitej karmy, zadawanej co drugi dzień. Zima tu zaiste udowodniła pożytek krytych szop, gdyż tam jedynie przechowana była sucha, zdrowa karma. Porozstawiane po liniach ocipki koniczyny, pomimo codziennego otrzepywania były wilgotne i w części stały się trucizną, przysypywane dniem i nocą.
Doczekaliśmy się tygodnia w lutym, w którym nie upatrzono ani jednego dnia do zadania karmy po liniach, a że nie wszystkie sarny dosyć śmiałe, aby chodzić do szopek, srogi więc głód cierpiały. Zauważałem od wielu lat, że rzepak w suchych jesieniach jest zdrową i nader pożywną karmą dla sarn, w mokrych zaś jesieniach wytwarza osłabiające zarodki blednicy, często powoduje szkodliwe nader rozwolnienia. Tę samą uwagę mogę uczynić o rzepaku, gdy na nim mokry śnieg leży.
Już w początku zimy młodzież nie była wesołą i ruchliwa, nie była zaokrągloną, leniwym wzrostem pokazywała, że jej brak krwi dokucza, brnąc za matkami i starszemi męczyła się nad miarę i w końcu ginęła na zapalenie płuc, jak sekcya udowodniła. Kto nie widział, wyobrazić sobie nie może wysilającą się sarneczkę, aby zdążyć za starszemi: przystawały i piszczały, jak na rozpacz wołając o pomoc, bokami robiły, mordeczki otwierały, a niekiedy się kładły wobec widocznego niebezpieczeństwa. Penzel rogacza można było tylko przypadkowo dopatrzyć; u młodych był zupełnie zakryty. Badając pochód sarn, widzieć można było czynione wysilenia przez starsze sarny, ich zmęczenie, a cóż dopiero powiedzieć o rzeczywistym męczeństwie młodzieży, idącej z tyłu wydeptanemi ścieżkami. Osłabienie sarniąt było bardzo wielkie, obojętność na niebezpieczeństwo bez granic (rogaczyk mi pod nogi ścieżką wyszedł), to też łapali je naganiacze bez trudności.
Na jednem z polowań przyniesiono mi siutkę dosyć schodzoną. Zanieśliśmy ja do ocipki koniczyny i postawili; ona poczęła skubać nie ruszając się z miejsca wobec gwarliwego myśliwstwa. Łapane przez naganiaczy sarneczki były tak chude, że żadnego rogaczyka na kuchnią użyć nie mo-żna było. Na młodych, jasnych i białych porębach nawet w oddaleniu spostrzedz można było najeżoną sierść, sterczące kości i otwarte mordeczki. Dziś trudno zobaczyć roczną sarnę w lesie; większa część męczenic śniegów wyginęła.
Żeby dać wyobrażenie o klęsce doznanej, donoszę, że w rewirze, posiadającym mniej więcej 70 sarn, znaleziono i psom odebrano 80 sztuk, w tej liczbie 29 rocznych. Całe nasze zadanie, wzmocnienie sarn przez gorzkie solnice piołunowe, z tatarakiem, oblane anyżkowym olejkiem, nader lubionym przez sarny. Doświadczyłem skuteczności niemłóconej wyki, zadawanej w szopkach i przechowującej się sucho; jej gorycz przyspiesza trawienie, a chętnie ja pożywają.
Wątpliwości nie podpada, że się zwierzęta mową porozumiewają, ostrzegają i na żer zapraszają. I tak, w rewirze, w znacznem oddaleniu od wsi, pojawiały się coraz liczniejsze kundysy miejskie, widocznie zwoływane i znęcone po odkryciu łatwości łowienia sarn. Pomimo strzelania, dotkliwe one wyrządzały szkody. Niechcąc nużyć łaskawych na mnie kolegów, przytoczę tu jeden fakt tylko, dowodzący, z jaką łatwością stawały się sarny ofiarami psów. Mały piesek, ratler, w naszych oczach pogonił sarneczkę i udusił; powtórzył to po raz drugi i odebrano mu te sarneczki. Nie do uwierzenia, a prawdziwe. Sarna z miejsca podskoczyła, kilkanaście razy stanęła, oglądając się na psa, i nieruszona jeszcze beczeć poczęła. Czuła biedaczka swą niemoc na niezgłębionych śniegach!
Najprzykrzejszy był dla mnie widok sarny na miejscowościach z lekką skorupą śniegu: kroczyła pomału z wielką ostrożnością rozszerzając raciczki, po chwilce zapadała i tonęła w śniegu. Wydobywszy się z wysileniem, przodem zapadała, zad trzymając do góry, to znowu zad zapadał i zdawało się, że dęba staje; gdy zaś jedną zanurzyła nogę, przedstawiała karykaturę sarny.
Przykre wrażenia pozostały po odbytych polowaniach. Dokuczliwe było zimno, najczęściej twarz siekła śnieżnica, a małe nawet mioty wymagały godzinę trwających gonów; obrazki zaś sarn, pozostałe w wyobraźni, dokuczały jak upiory myśliwemu. Szczęście wielkie, że w moich rewirach nie ma lisów, a rosyjskie wilki nie przybyły do nas prawdopodobnie z przyczyny niezgłębionych śniegów, utrudniających im wędrówki ulubione.
Oswojenie tegorocznych sarn mnie rozbroiło. Stawały się niemal domowemi zwierzętami, porzuciwszy wrodzoną płochliwość i ostrożność. Może o 200 metrów od uczęszczanej drogi postawiona była sterta koniczyny i ta się stała istną restauracyą dla sarn. W dzień i w nocy można było widzieć ich tam kilka i kilkanaście. Jednego dnia narachowaliśmy 27 sztuk wieńcem stojących około; hałas chłopów i sani wcale ich nie straszył, do tego stopnia, że najedzone kładły się pod stertą jak pijaki, nie opuszczający już szynkowni, i tylko oczkami zerkały na nas. Nie było już odwagi do nich strzelać. Śmiało mówię, że można było furę nawozu sarniego wywieźć z pod sterty.
Z Francuzem powtórzę: Witam cię nieszczęście, gdy samo przychodzisz. Na moje sarny już się wszystko sprzysięgło w tym roku, i polarne śniegi i kundysy, ale ostatni epizod zatrząsł mym myśliwskim organizmem. Znowu nie do uwierzenia, a prawdziwe. Wyjadając koniczynę w połowie sterty coraz głębiej, nie zostawiły nareszcie oporu wiatrom. Otóż jednego dnia rozhukany uragan, uderzając w wierzchnia część sterty, zerwał cała jej połowę i ciężar spadającej koniczyny udusił mi na śmierć trzy młode i starą siutę, zdaje się cała rodzinę. Siedm zdołało uciec.
Miły oku był widok sarn, wychylających się z gąszczy za gajowym, niosącym karmę, lub wiozącym takową na saniach. Ledwie doszedł do drugiej stacyi, już przy pierwszej skubały koniczynę. Widocznie jak u ludzi tak u zwierząt sobkostwo rozpowszechnione i zakorzenione. Widziałem stare sarny odpędzające młode, nawet matki swe sarniątka, tłukąc je i szturchając, co mnie zmusiło do kładzenia podwójnych ocipek. Co też nędzę ich powiększało, to gaszenie pragnienia wyłącznie lodowatym śniegiem, nie miały bowiem siły i odwagi brnąć do odległych zdrojowisk po niezgłębionych śniegach. Dziwne i wyjątkowe epizody zaryły się w pamięci po tej zimie i przez długi czas trwać będą, smucąc duszę myśliwską. Wystawiam sobie, co się dziać musiało w rewirach niedostarczających karmy; tam pewnie cmentarze sarnie istnieć muszą, jeżeli przed nawiedzającą klęską sarny nie wywędrowały.
Zajęcy jest mało od dwóch lat, lecz się znakomicie przezimowały. Jadły suchą i mokrą koniczynę, nie zostawiając śladu tejże, a na miejscach ocipek leżały bobki na kilka cali wysokości. Nie daleko spoczywały nie troszcząc się o żer, czekały wieczora, aby spożyć pozostawione przez sarny resztki; to też tropów w środku miotów trudno było dopatrzeć. I wcale nie były chude, pomimo, że kilkakrotnie po trzy doby siedziały bez ruchu i pożywienia w śniegowych norach. Niedługo po spadnięciu śniegów, zając rozpuściwszy swe szczoteczki, chodził po powierzchni; wszakże sobie skrzętnie udeptywał ścieżki i z nich nie schodził wobec myśliwego, widocznie w biegu zapadał.
Podziwienia godna natura tego leśnego lubieżnika; myśl objąć nie może siły i wytrwałości tego zwierza. Dnia 15. stycznia stałem na zarośniętej łące z rozległym widnokręgiem, gdy zobaczyłem kupkę zajęcy, złożoną z czterech kłębujących i walczących zajadle w obec samicy, która się naprzód pomału posuwała na kształt zachęcającej kokietki. Jeden z zajęcy, widocznie wprawny szermierz a rozbestwiony chuciami, bez litości turbował swych współzawodników: szarpał turzycę, targał za słuchy, a zmotłoszywszy przeciwnika, pędem spieszył za wybrana, podczas gdy poturbowane zające z tyłu za nim dążyły. Gdy się na strzał zbliżyły (święty Hubercie, odpuść mi ten grzech, serdecznie żałuję i winę swą wyznaję!) zabijam samicę. Waleczny samiec pojąć nie może, co się jej stało, siada nad trupem, medytuje i oczywiście pada od strzału. W tem nadlatują poturbowane zające, siadają nad memi ofiarami i, strojąc najdziwaczniejsze miny, czekają śmierci. Tak w jednej chwili zginęło całe wesele, przy 14 stopniach (5) mrozu i dokuczliwej śnieżycy.
Znowu 20. lutego wybiegło na mnie drugie wesele, z trzech sztuk złożone. Samiczka szła naprzód w prysiudach, samce w parze doganiały wcale nieuciekającą samicę, a niekiedy spinały się do siebie jak psy. Faworyzowanego zająca wypatrzeć nie mogłem. W dniu tym srożyła się siekąca w twarz śnieżyca przy mrozie 12-stopniowym (6). Pewnie oprócz kruków i krzywodzióbów żadne stworzenie się nie parowało.
Zauważałem po raz pierwszy w tym roku legowiska sarn na powierzchni śniegu , widocznie nie posiadały dosyć sił, aby racicami dokopać do ziemi w niezgłębionych śniegach.
Byłem zupełnie przygotowany na utratę rodu kuropatw i liczyłem jedynie na złapane i przezimowane w izbie, a tu zdumiewająca niespodzianka mnie spotyka, bo cudownie zachowane zostały. Widocznie w puchowatym śniegu spoczywały w krużgankach swych niedaleko stert pszenicznych, dosyć licznych przy tegorocznym urodzaju *).
Zdaje się, że zapasy śniegu niewyczerpane, i że sklepienie niebieskie potrzebuje wymieść resztę śniegów, gdy widzimy 8. kwietnia padające gęste płaty śniegu. Na cztery cale wysokości na zielonawej trawie ściele się śnieg lekki, mokry lecz wytrwały i uparty, słońcu stawia czoło; jest on na zagładę przeznaczony, lecz do ostatniej chwili zawzięcie z temperaturą walczy. I znowu klęska na lube ptaszyny, powoływane terminem do przylotu na ten biały całun. Ni owadu, ni ziarnka, ni robaczka na powierzchni, jedynie jałową trawką głód oszukiwać wypada przy dokuczliwym zimnie. Ptaszęta, srogo nawiedzone, napuszyły pierze, kupią się w gromadki, radzą jak zapobiedz śmierci głodowej, skrzętne, lotne i zabiegliwe, smutne nad wyraz, wszakże nie szemrające, w przyrodzie bowiem wola najwyższa wykonana, władza uszanowana, uległość zupełna.
Słonki się pojawiły pierwsze na głębokich jeszcze śniegach, pojedynczo lub parami. Raz widziano 5, drugi raz 7 przed nagonką. Leśniczy jednego wieczora naliczył 17 ciągnących w jednym kierunku, nie kołujących na ciągu i nie zapadających wcale. Widocznie zrekognoskowawszy biegunową naszą okolice, powędrowały dalej. W kwietniu ciągu żadnego nie było; pojedyncze i parki, ruszane jeszcze, są oczywiście przeznaczono latować w okolicy.
I tak dziwnie nas Stwórca nawiedził; zamoczył nam w jesieni zboże, zamroził 13. października kartofle, a niezgłębnionemi śniegami uniemożebnił ruch w zimie, do tego zadał niezapamiętaną klęskę sarnom. Pomimowolnie w myśli nasuwa się proroctwo na r. 1888: Totus mundus vae clamavit (7) - bo się poczyna sprawdzać.
Olejów 13. kwietnia 1888.
Oryginalny przypis autora:
*) W wielu korespondencyach do "Łowca" czytam: "puściłem lub puszczę parami kuropatwy". Jeżeli puszczono w bliskości, to swój swoją znajdzie, jeżeli zaś puszczone na szerokiej przestrzeni, to z pewnością pozostanie wiele par jałowych. Długoletnie doświadczenie nauczyło mnie i stawiam jako pewnik, że kuropatwy wszystkie, jak były przezimowane, tak powinny razem być puszczone w jedno miejsce. Kto temu pewnikowi nie wierzy, niech się przekona na własnych doświadczeniach.
Przypisy administratorów strony "Olejów na Podolu":
(1) - 19° - hr. Wodzicki posługuje się popularną wówczas skalą Réaumura, odpowiada to minus 23,5 naszych stopni Celsjusza
(2) - 22° - w skali Réaumura; odpowiada to minus 27° Celsjusza
(3) - Eol - w mitologii greckiej władca wiatrów
(4) - Boreasz - grecki bóg wiatru północnego
(5) - 14° - w skali Réaumura; odpowiada to minus 17,5° Celsjusza
(6) - 12° - w skali Réaumura; odpowiada to minus 15° Celsjusza
(7) - "Totus mundus vae clamavit" - łac. "Cały świat zakrzyknie: biada!"