Olejów w powstaniu styczniowym 1863
Dodane przez Remek dnia Czerwca 08 2007 00:20:56
W czerwcu 1863 roku we wschodniej Galicji, w zaborze austriackim, formowały się duże oddziały powstańcze. Miały one zbrojnie przebić się do zaboru rosyjskiego i wywołać powstanie na Wołyniu i Podolu.

Jako pierwszy cel akcji wybrano leżące kilka kilometrów od granicy austriacko-rosyjskiej miasteczko Radziwiłłów. Dwa tysiące powstańców, ochotników z Galicji, pod dowództwem generała Józefa Wybickiego, podzielonych na trzy oddziały, miało jednocześnie uderzyć na miasto. Jeden z tych oddziałów, dowodzony przez pułkownika Franciszka Ksawerego Horodyńskiego, formował się w okolicach Olejowa, w dobrach hrabiego Kazimierza Wodzickiego.

Niestety, to gromadzenie w jednym miejscu znacznych ilości ludzi zostało zauważone przez rosyjskich szpiegów. Moskale byli już uprzedzeni, do tego jeszcze dołączyły się błędy strony polskiej. Oddział olejowski pułkownika Horodyńskiego uderzył na Radziwiłłów przed wyznaczonym czasem i bez czekania na resztę sił. Na rynku miasteczka doszło do masakry powstańców przez ukrytych w oknach i na dachach rosyjskich żołnierzy. Jako jeden z pierwszych poległ sam Horodyński - a potem wspomagające wojsko tłumy ukraińskich chłopów z siekierami i kosami wyłapywały niedobitków i rannych. Próbujący im przyjść z pomocą drugi oddział polski również został odparty z dużymi stratami, a trzeci w ogóle nie przekroczył granicy.

To zdarzenie było wówczas nazywane "masakrą młodzieży galicyjskiej"; przez nieudolność dowódców zmarnowano życie wielu ludzi i mnóstwo środków zebranych przez ofiarne społeczeństwo polskie ze wschodniej Galicji.



[źródło: Franciszek Rawita-Gawroński "Wyprawa Wołyńska: epizod z roku 1863". Warszawa 1914, nakładem autora.] Zachowano oryginalną pisownię.

Obaczymy wkrótce, że informacye rządu rosyjskiego co do głównego planu działania były trafne. Istotnie, na granicy od Sokala do Wołoczysk formowały się, już od wczesnej wiosny, największe oddziały, mające wkroczyć na Ruś pod naczelnem dowództwem Wysockiego. Tajemnicą tylko było imię dowódcy i ściślejszy kierunek pochodu.

Formowały się równocześnie trzy oddziały, liczące razem około 2500 ludzi. Środkiem miał dowodzić Wysocki, lewem skrzydłem Miniewski, prawem Horodyński.

Każdy oddział formował się w innem miejscu, a po ukończeniu formacyi miał być ułożony plan wspólnego działania. Lewe skrzydło pod dowództwem Miniewskiego ciągnęło od Łuczyc aż do Sieńkowa, majętności Wasilewskiego, w większem lub mniejszem oddaleniu od granicy, a punkt zborny naznaczono w Sieńkowie. Prawe skrzydło, którem dowodził Horodyński, formowało się w lasach olejowskich, majętności hr. Wodzickiego, słynnego ornitologa i obrońcy autonomicznej organizacyi komitetu Galicyi Wschodniej.

W samym Olejowie było rozkwaterowanych około 100 ludzi, którzy codziennie o świcie wychodzili na ćwiczenia do poblizkich lasów. Oddział Horodyńskiego liczył około 360 ludzi, wcale nieźle uzbrojonych. Kompania strzelców posiadała sztucery belgijskie, karabinierzy starą broń austryacką, dwa szwadrony jazdy uzbrojone były w rewolwery, pałasze i lance, a chłopi ochotnicy formowali dwie kompanie kosynierów. Środek pod dowództwem Wysockiego organizował się niedaleko Brodów, w lasach berlińskich, w ostrowie, który tworzy rzeka Styr i wpadająca do niej Sucha Wielka. Pragnąc zapewnić powodzenie wyprawie już na Wołyniu, gdyż nikt smutnego i rychłego końca nie przypuszczał, Adam Sapieha w imieniu komitetu zawiadomił marszałków powiatów pogranicznych o rychłem wkroczeniu polskich oddziałów w granice Wołynia, wzywając za ich pośrednictwem szlachtę, ażeby do przyjęcia była gotowa.

Oddział Wysockiego posiadał około 800 piechoty i 200 konnicy i zaczął gromadzić się w lasach berlińskich dn. 27 czerwca. Główny szpieg i faktor oddziału, Liban, postarał się o to, że władze miejscowe, na które naturalnie rząd centralny nie napierał, miały patrzeć na wszystko przez szpary, jeżeli organizacya oddziału nie potrwa nad kilka dni i przekroczenie granicy nastąpi szybko.

Dnia 30 czerwca obóz był jeszcze w chaotycznym nieładzie. Większa część powstańców - mówi naoczny świadek - nie była włączona do żadnej kompanii i, próżniacząc, włóczyła się po obozie. A tymczasem zaczęły obiegać niepokojące pogłoski, że wojsko austryackie, uwiadomione o obozowisku Polaków, ma się zbliżyć niebawem i oddział rozbroić. (...)

Nieład w obozie powiększył się jeszcze bardziej, gdy w nocy 30 czerwca rozległ się strzał na wedetach. Strzał był przypadkowy, wiadomość atoli o przybyciu wojsk austryackich zaniepokoiła cały obóz, tak, że część nocy zeszła na czuwaniu i niepokoju. O świcie rozpoczęła się praca w polowych kuźniach - nasadzanie kos na drzewca, grotów na lance, ostrzenie, a równocześnie ćwiczenia wojskowe, tak, że lasy napełniły się hałasem wojennym. O godzinie 6-tej z rana Wysocki zwołał radę wojenną i wydał dowódcom stosowne rozkazy. Dowiedziawszy się, że Struś przybył do obozu, wezwał go do siebie i razem poszli oglądać obóz. Wiedząc o wykształceniu wojskowem pułkownika Strusia, rad był zasięgnąć jego zdania o wyprawie. Nie odkrywał przed nim całego planu, lecz zwierzył się, że "dla podniesienia ducha młodego wojska ma zamiar odnieść łatwe zwycięstwo, zaatakowawszy jakie pograniczne miasto, obsadzone małym garnizonem". "Gdybyśmy poszli w głąb kraju" - zwierzał się Wysocki Maykowskiemu i zapewne na Radzie komitetu to samo powtarzał, "Rosyanie wymordowaliby i połapali wszystkich do jednego. Żal mi tej dzielnej młodzieży i nie chcę jej mieć na sumieniu. Dlatego też uderzę na Radziwiłłów. Jeżeli zwyciężę, inne wojska rosyjskie będą iść na mnie z Łucka, z Dubna i różnych punktów, a ja wtedy rozbiję je pojedyńczo i wzmacniając się coraz bardziej, posuwać się będę dalej. Jeżeli zostanę odparty, stracę niewielu ludzi, a reszta powróci do Galicyi". (...)

Wysocki, ufny w zwycięstwo, rozłożył przed Strusiem plan okolic miasta i tłumaczył mu, że sam zaatakuje miasto od strony Lewiatyna, Horodyński przy pierwszych strzałach uderzy od strony Krzemieńca i przetnie drogę Rosyanom, a Miniewski równocześnie uderzy od północy. W tym celu dnia 26 czerwca były wydane rozkazy obydwu pułkownikom. (...)

Oddział Horodyńskiego z podkomendnymi: Zieńkowiczem (Zienkiewiczem) i Zapałowiczem, dnia 30 czerwca wyruszył nad granicę.

"Tak wczesnemu wymarszowi - opowiada jeden z uczestników - sprzeciwił się major Zieńkowicz, motywując, że oddział nie powinien stanąć wcześniej na miejscu, jak o godz. 8, według rozkazu Wysockiego. Horodyński odpowiedział: Im wcześniej staniemy na miejscu, tem lepiej, zastaniemy Rosyan śpiących i zajmiemy sami Radziwiłłów". "Pułkowniku - odpowiedział major Zieńkowicz, - to sprzeczne planowi i rozkazowi Wysockiego, bo wszystkie trzy oddziały jednocześnie mają stanąć na miejscu".

Horodyński decyzyi nie odwołał i wyruszył z Olejowa o godzinie 11-ej wieczorem na całą noc, a z pierwszymi promieniami wschodzącego słońca zatrzymano się na Podkamieniu. Tu przystąpiono do rozdziału broni i żywności. Odbyło się to w sposób bardzo hałaśliwy, bez ładu i porządku - każdy chwytał co chciał i ile chciał. Od razu widać było brak sprężystej i silnej dłoni, któraby rozsądnie wszystkiem kierowała. Tak więc na wstępie niejako powstały sarkania, skargi i niezadowolenia. Niesforność brała górę nad dyscypliną wojskową i nie była wcale dobrą wróżbą na przyszłość. Zszeregowani w cztery kompanie piechoty, jedną kosynierów i oddział konnicy, żołnierze koło południa (1 lipca) wyruszyli ku granicy. Wśród upału tak wielkiego, że żołnierze padali na drodze ze znużenia, maszerowano dalej. Zatrzymano się koło godz. 2-ej po południu na odpoczynek. Niedługo trwał spokój, tak upragniony przez wszystkich. Wystrzał pikiety zaalarmowął obóz. Myślano, że Rosyanie przekroczyli granicę i zaatakowali oddział. Przestrach wkrótce minął. Okazało się, że był to patrol austryacki. Ażeby się go pozbyć, oddano mu kilku maroderów i ruszono dalej.

Pod wieczór niebo okryło się chmurami, zahuczały grzmoty, błyskawice oświetliły niebo; słowem zerwała się gwałtowna burza. Oddział wszedł wprawdzie do boru, ale burza szalała na dobre, łamiąc gałęzie i drzewa, a nawet wywracając je z korzeniem.

Śród takich warunków pochód wyczerpywał do reszty siły. Zmęczenie było tak wielkie, że żołnierze, idąc, spali.

Horodyński przed świtem (2 lipca) rozesłał patrole dla odszukania Wysockiego, ale śladu jego nigdzie nie było. W brzasku porannym zamigotały szczyty domów Radziwiłłowa, a równocześnie ukazała się konna straż pograniczna, alarmująca wystrzałami załogę miasta. Zabrzmiała komenda: "Baczność! opatrzyć broń!" - ale broń była zamokła. Kazano rozsypać się w tyralierkę, ale i to nie na wiele się przydało, gdyż zorana i rozmokła od deszczu gleba uniemożliwiała wszelkie prawidłowe ruchy. Nasuwała się wątpliwość: iść czy nie iść naprzód? Wszystko przemawiało za tem, ażeby się powstrzymać: żołnierz był znużony do najwyższego stopnia, broń zamokła, oddziału Wysockiego nie było. Tylko zamieszanie, powstałe śród Rosyan, zachęcało do ataku, a miłość własna nie pozwalała się cofać.

Zgromadzona ludność ze wsi przydrożnych, uciekający z miasta Żydzi r12; wszyscy zapewniali, że nieliczna załoga, przerażona zjawieniem się powstańców, opuściła Radziwiłłów. (...)

Nadzieja łatwego zwycięstwa przeważyła szalę subordynacyi wojskowej. Horodyński postanowił wejść do miasta. Porozrzucane tu i ówdzie rynsztunki wojenne i przybory, panujący nieład, zdawały się potwierdzać prawdziwość słyszanych relacyi. Tymczasem była to zasadzka z góry obmyślana.

W odległości kilkuset kroków od rynku powstańcy powitani zostali gradem kul, a z okien i dachów posypały się na nieprzygotowanych strzały karabinowe. Powstało zamieszanie, które Horodyński starał się własnym przykładem naprawić. Stanął na czele zdziesiątkowanych szeregów i rzucił się z nimi naprzód. Zaledwie jednak dotarł do rynku, gdy na komendę rozpoczęła się ze wszystkich domów wokoło rynku gęsta strzelanina, rażąc krzyżowym ogniem atakujących. Horodyński pod gradem kul formuje swój oddziałek, ale ugodzony kulą, pada trupem. Dowództwo po nim obejmuje dr. Czerkawski, późniejszy poseł m. Lwowa, próbując przez groblę wycofać się z tej pułapki, a gdy to okazuje się rzeczą niemożliwą, pod silnym parciem nieprzyjaciela cofa się ku wzniesieniu nad stawem. Nie mając możności obronienia się ani ucieczki, Czerkawski nakazuje pozostałym złożyć broń. Padło trupem w tej potyczce około 200 Polaków, wielu utonęło, ratując się wpław, a około 90 dostało się do niewoli i zostało odprowadzonych do więzienia w Żytomierzu.

Gdy Horodyński, przeszyty trzema kulami, padł wraz z koniem, także ranionym śmiertelnie, zbliżył się do umierającego pułkownika żandarm powstańczy, Hryniewicz, i jakoby wyjął z kieszeni poległego papiery i pieniądze, ratując się z innymi ucieczką. Oddział rozbity i zdezorganizowany cofnął się w nieładzie, ścigany przez dragonów.

Śmierć dowódcy była przyczyną, że walka trwała zbyt krótko i oddział, nie doczekawszy się przybycia Wysockiego, poszedł w rozsypkę. Teraz rozpoczął się napad okolicznych chłopów, Rusinów, na rozbitych powstańców. Ci, którzy jeszcze przed kilkoma godzinami stali bez czapek, w pokornej postawie, przed maszerującym oddziałem polskim, teraz rzucili się na bezbronnych z cepami i drągami i zaczęli ich rabować. Potem kozacy jęli nahajkami rozpędzać tych, których już przed bitwą zwyciężył głód i zmęczenie. Pogoni ich jak i chłopów, polujących na buty i odzież, zdołała ujść tylko mała cząstka, reszta poszła w łyka. Tak więc Horodyński jawną niesubordynacyą i niespełnieniem rozkazów naraził całą wyprawę na niepowodzenie, a sam własną pomyłkę życiem przypłacił (..)



[źródło: Seweryn Manasterski: Od Radziwiłłowa do Kijowa. W: W czterdziestą rocznicę Powstania Styczniowego 1863-1903. Lwów. Nakładem Komitetu Wydawniczego. 1903.] Zachowano oryginalną pisownię

W okolicy Rohatyna organizacya narodowa tworzyła oddział ochotników, zapisując zgłaszających się. Do tych więc, mimo że wtenczas miałem rok 17, zgłosiłem się, i zostałem przyjęty.

Formowanie tego oddziału rozpoczęło się na wiosnę, a około 20 czerwca wyruszyliśmy z Rohatyna. (...)

Na furach zajechaliśmy do Rosochowaćca, tam ulokowani na strychu w dużej gorzelni, przemieszkiwaliśmy dni kilka, a następnie wysłano nas podwodami do Olejowa.

Z Olejowa udaliśmy się, już w liczniejszem towarzystwie przybyłych z różnych stron powstańców, lasami w okolice Podkamienia koło Brodów. W przechodzie przez Nakwasze, u stóp góry, na której wznosi się gr. k. cerkiew, ksiądz tamtejszy pobłogosławił nas uroczyście. Po dłuższym marszu wśród lipcowej spiekoty, doszliśmy lasami do pobliża granicy rosyjskiej, gdzie rozdano nam broń, i podzielono nas na kompanje i plutony, ja zostałem przydzielony do I. kompanji strzelców. Kapitanem moim był Witman, pułkownikiem oddziału był Horodyński, majorem był Sieńkiewicz, Garibaldczyk, kapitanem karabinierów Zapałowicz, a komendantem kosynierów Skwirczyński.

Broń, którą nam rozdano, była zakopana w ziemi, w pakach wypełnionych trocinami. Sztućce belgijskie były zużyte, zardzewiałe i trocinami zanieczyszczone. Przy braku wszelkich narzędzi pomocniczych, dla oczyszczenia tej broni, niemożna nawet było myśleć o strzelaniu z takowej.

Po przydzieleniu mnie do kompanii, dostałem kawał słoniny i chleba i zostałem wysłany pod przewodem plutonowego na widetę. Po ściągnięciu mnie z widety około wieczora, ruszyliśmy w dalszy marsz.

Po bardzo upalnym i gorącym dniu, zerwała się szalona burza, a od czasu do czasu grzmoty i błyskawice urozmaicały nasz pochód po rozmiękłych, błotnistych, leśnych drogach. Przemoknięci do szpiku i zmęczeni pochodem, spaliśmy maszerując.

Około północy zatrzymano nas na chwilę, następnie wśród ciągle padającego deszczu, szliśmy aż przed Radziwiłłów. Było to dnia 1. lipca 1863 r. Na dwa lub trzy kilometry od Radziwiłłowa stoi konny Moskal na widecie, gdy spostrzegł nas, pomknął do Radziwiłłowa. Wtenczas zatrzymano oddział, zakomenderowano, żeby opatrzyć broń i przygotować się do ataku. Po niedługiej chwili, którą komenda oddziału użyła do zasięgnięcia języka, czy w Radziwiłłowie jest wojsko i czy liczne. Po otrzymaniu błędnej wiadomości, że wojska w Radziwiłłowie niema, że był mały oddział i ten uciekł, zakomenderowano pochód do miasta.

W ulicy, którąśmy maszerowali, na lewo pod domem leżało kilka tornistrów na drodze, jak gdyby w pospiechu ucieczki zostawione, tymczasem jak się później okazało, był to tylko podstęp. Gdyśmy bowiem weszli na rynek, ze wszystkich okien i z ulic bocznych posypał się na nas gęsty ogień rotowy, a następstwem tego, wielu z oddziału padło zabitych lub rannych. Próbowałem z mego karabinu strzelić i mimo zmiany kapiszona broń widocznie zamokła, nie wypaliła i zdaje mi się, że niewielu było z nas takich, którymby karabin wypalił.

Ta niespodziana zasadzka i to obfite prażenie nas ogniem z poza węgłów ulic i okien domów, z drugiej strony przeświadczenie o naszej niemocy, dla braku broni odpowiedniej, zakotłowało i zmięszało cały oddział i powstrzymało w pochodzie. Wówczas to dowódzca naszego oddziału Horodyński z karabelą wzniesioną w górę, konno podskoczył naprzód oddziału i o kilka kroków odemnie, przestrzelony kulami, runął na ziemię. Prawie w tej samej chwili, od strony prawej z ulicy zaatakował nas konny oddział wojska moskiewskiego, a piechota z przodu. Oddział nasz poszedł w rozsypkę. (...)



[źródło: "Spis poległych i zmarłych w 1863/4 r.". Zebrał Hipolit Studnicki, Lwów 1865.] Zachowano oryginalną pisownię.

Horodyński Franciszek Ksawery, oficer z r. 1831., dowódzca oddziału przeznaczonego na Wołyń, znalazł śmierć pod Radziwiłłowem dnia 1. lipca 1863. Poległ a nie ustąpił i nie cofnął się pomimo przeważnej siły nieprzyjacielskiej.

Franciszek Ksawery Horodyński
(kliknij żeby obejrzeć)



GROBY UCZESTNIKÓW POWSTAŃ Z OKOLIC OLEJOWA

[źródło: Józef Białynia Chodecki: "Cmentarzyska i groby naszych bohaterów z lat 1794 - 1864 na terenie wschodniej Małopolski". 1928, nakładem Polskiego Towarzystwa Opieki nad Grobami Bohaterów we Lwowie].

Olejów.
Wodzicki Leliwa Kazimierz, hrabia, ur. 1816 um. 1889, Powstanie Styczniowe.

Manajów.
Bem Józef, Powstanie Styczniowe.
Bobrowski Nałęcz Klemens, Powstanie Styczniowe.

Podkamień koło Brodów.
Piątkowski Donat, ksiądz, um. 16 VI 1877, Powstanie Listopadowe.