Lecznictwo ludowe w Załoźcach i okolicy - cz.01
Dodane przez Remek dnia Grudnia 13 2009 17:41:37
[źródło: Rocznik Podolski. Organ Polskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk poświęcony sprawom i kulturze Podola. Tom I - rok 1938. Tarnopol 1938. Nakładem Polskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk. Wydano z zasiłku Funduszu Kultury Narodowej i Fundacji im. Wiktora hr. Baworowskiego.]

Stanisław Spittal (1891 -1964):


Lecznictwo ludowe w Załoźcach i okolicy.
część 1





SPITTAL STANISŁAW, Załoźce.
Lecznictwo ludowe w Załoźcach i okolicy.

MATERIAŁY DOTYCZĄCE SPOSOBÓW LECZENIA, ZIELARSTWA, WIERZEŃ, ZABOBONÓW i ZNACHORSTWA.

Od Redakcji: Poczuwamy się do obowiązku w kilku bodaj słowach bliżej zapoznać Czytelników z osobą Autora i warunkami, w jakich powstała obecna jego praca. Pochodzi on z Zaloziec, spędził tam swoje lata młodzieńcze i tam też od lat kilku pracuje jako wolnopraktykujący lekarz; a tylko służba wojskowa oderwała go od miejsca rodzinnego w latach 1914-32. Załoźce miasteczko liczące zaledwie 7.000 mieszkańców są o 26 km oddalone od najbliższej stacji kolejowej i prócz sądu grodzkiego oraz 7-klasowej szkoły nie posiadają żadnego ważniejszego urzędu państwowego. W takim to środowisku małomiasteczkowym pracuje dr. Stanisław Spittal z zapałem i miłością godną naśladowania nad podniesieniem jego kultury organizując odczyty i wystawy, a równocześnie gromadzi tam zbiory muzealne i sam poświęca się studiom naukowym, badając przeszłość Załoziec i kulturą ludu okolicznego. Zaufanie, jakie sobie zdobył u ludu, pozwoliły mu dotrzeć do wielu zazdrośnie lub wstydliwie strzeżonych tajemnic i dzięki temu właśnie jego materiały z zakresu medycyny ludowej są bardzo cennym dorobkiem naszej etnografii. W maszynopisie nadesłanym przez dr. Spittala Redakcja wprowadziła za zgodą Autora odmienny nieco układ materiału i drobne zmiany formalne.


OD AUTORA

I. Rozdział wstępny.

Praca niniejsza powstała z zapisków etnograficznych zbieranych od roku 1907 na terenie Załoziec i wsi okolicznych, rozsypanych dokoła miasteczka w promieniu do 17 km. Są to obok Nowych i Starych Załoziec, na południe od nich w dolinie Seretu leżące Reniów (3 km) i Wertełka (7 km), na zachód od tych ostatnich w dolinie Łopuszanki Neterpińce (8 km) i Białogłowy (8 km), a dalej przy szosie zborowskiej Olejów (12 km) i nieco na uboczu położony Trościaniec Wk. (9 km); w północnej stronie zbadałem Czystopady (3 km), Ratyszcze (8 km), Zwyżyń (12 km), Markopol (17 km), osady związane z Seretem i jego dopływami, przy szosie brodzkiej Podbereźce (7 km) i pobliskie Kołtuny (6 km), a od strony granicy wojew. wołyńskiego Seretec (7 km), Zagórze (9 km), Gaje za Rudą (4 km), Gaje Roztockie (2 1/2 km), Blich (3 km), Milno (8 km), Gontowę (13 km), wreszcie Mszaniec (11 km) przy szosie tarnopolskiej. Łącznie zatem badaniami objęto dwadzieścia dwie miejscowości. Jest to teren narodowościowo mieszany, o najróżnorodniejszej kulturze i cywilizacji, gdzie mamy okno na świat i świat deskami zabity, może więc ten materiał etnograficzny będzie tym ciekawszy.

Zbierając zapiski, starałem się usilnie, by dać materiał możliwie duży i wierny, bo z pierwszej ręki. Publikuję go w stanie surowym dla możliwego kiedyś naukowego opracowania przez fachowych etnografów i etnologów; do fachowego wyzyskania tego surowca nie mam żadnych pretensyj. Wiem tak ja, jak i każdy doskonale, że nie jest to jednak materiał zupełny wyczerpujący całkowicie zagadnienie, że wiele jeszcze uzupełnień i dodatków czynić będzie należało, bo lud nasz skrycie wypełnia swoje zabobony i nieufnie odnosi się do inteligencji przypadkowo tylko zdradzając się przed nią z swych wierzeń i przesądów. Jedynym moim pragnieniem było ocalenie tego bądź co bądź cennego, jakby archiwalnego materiału dla przyszłości. I jeśli mi się to udało, już jestem sowicie wynagrodzony.

Nie mogę jednak na tym miejscu pominąć milczeniem tego jednego, bardzo ważnego pewnika, że medycyna ludowa poza specjalnościami regionalnymi ma bardzo wiele cech wspólnych różnym narodowościom, a nawet bardzo rozległym terytoriom zupełnie odrębnym kulturą, cywilizacją, wiarą i językiem, co dowodzi, że część najpierwotniejsza, rdzeń samej medycyny ludowej, jest wspólny dla pierwotnej cywilizacji. Przekonałem się o tym naocznie w czasie mych wędrówek przez kraje słowiańskie, węgierskie, niemieckie i włoskie. W pracy niniejszej postaram się jednak unikać porównań, zwłaszcza w części szczegółowej i ograniczę się jedynie do wycinka okolicy załozieckiej, bo niniejsza praca jako regionalna i raczej zbiór materiału ludoznawczego musi się zamknąć w ramach niewielkich.

Mimo nowych zasad nauczania i nowych programów szkolnych, podstawowa nauka o zdrowiu ludzkim, higiena, jest jeszcze i teraz po macoszemu traktowana. Trudno bowiem wymagać od nauczyciela, obowiązanego do opanowania wszystkich wiadomości programem objętych, celem przelewania ich potem w ciemne głowiny dziatwy wiejskiej, żeby przy częstej zmianie programów i systemów, których poznanie zajmuje mu sporo czasu, oraz poza wypełnianiem swych ciężkich obowiązków w warunkach nieraz urągających zasadom higieny znalazł jeszcze dość czasu, by samemu te zasady należycie zgłębić, a potem dalej je propagować. Zresztą, co mówić o higienie w szkole, gdzie nie ma podłogi, a 50 par bosych stóp szurających po klepisku wznosi tumany kurzu, gdzie dzieci spluwają pod ławki i plwocinę rozcierają nogami? Czy same słowa skutek odniosą?

A poza tym dom, tj. chata wiejska, której tutaj opisywać nie myślę, bo chyba dobrze jest znaną wszystkim z ich rodzinnych okolic, czy nawet w kilku procentach odpowiada choćby prymitywnym warunkom higieny? Często urąga ona całej wiedzy o zdrowiu i jak na ironię chlubi się tym właśnie, że w niej nie gnieździ się zaraza, tylko ludzie są zdrowi. Człowiek nie wie, z czego tyje, więc zjada się kawałki strawy, które spadły na ziemię, zdmuchnąwszy tylko chleb i pocałowawszy po podniesieniu z ziemi, by się za to nie obraził. A mieszanie ze sobą wprost niemożliwe wszelkich gatunków strawy np. słodkiego mleka z kwaśnymi ogórkami itd., czyż nie dowodzi wprost strusiego żołądka, gdy po tym wszystkim jest się nadal zdrowym? Jak wyglądałoby w tych warunkach kazanie o higienie? Słuchanoby go spokojnie wyszydzając w myślach.

By mówić o higienie, trzeba wpierw umysły ludu przygotować do jej zrozumienia i zastosowania się do niej. Tymczasem praca to syzyfowa. Nic dziwnego, że na takim tle bujnie wykwitają kwiaty medycyny ludowej i jej propagatorzy. Każdy wieśniak - to lekarz dla siebie, swoich oraz sąsiadów; im starszy, tym pewniejszy i światlejszy fachowiec. Z rąk takiego lekarza chory dostaje się do rąk specjalisty - znachora w spódnicy lub spodniach, bo ta plaga ludności wiejskiej jest obupłciową. Im wierzy się bardziej, niż właściwemu lekarzowi, chociaż ta wiara jest połączoną z największym niebezpieczeństwem, bo możliwością utraty życia. Jedni znachorzy są stale osiadli i znani w rozległym promieniu w całej okolicy, drudzy - to szarlatani wędrujący. I ci właśnie mają liczniejszą klientelę, bo przecież wszystko - co nowe pociąga. Ci to znachorzy są przyczyną krzewienia się wszelkich epidemij, przyczyną śmierci całych rzesz ludności wiejskiej (1). A poza tym przyjęło się dzisiaj jako coś nagminnie zaraźliwego leczenie się z gazety i z nasyłanych masowo przez firmy - przeważnie zagraniczne - prospektów, polecających na wszystkie niedomagania cudownie działające pigułki, przesyłane łatwowiernym za drogie pieniądze.

W każdej wsi i dzisiaj znaleźć można tzw. baby-babki, coś niby akuszerki, niby lekarki. Stawiają one bańki, robią lewatywy, sporządzają specjalne maści i cudowne plastry, a przy tym są fabryką sztucznych poronień u dziewcząt i mężatek wiejskich, gdy mąż wyjedzie do Ameryki, czy Francji na zarobek, a w domu przypadek się przytrafi. Ile z ich pacjentek spogląda na nie z tamtego świata, wiedzą tylko one, no i czasem częściowo dowiaduje się sąd, gdy sprawka ta do niego przypadkowo się dostanie. Baby - to specjalistki chorób kobiecych i dziecięcych. Są to zazwyczaj kobiety starsze, które na każdą chorobę lekarstwo znaleźć umieją. Gdy choroba już się rozwinęła, leczą ją; gdy dopiero spodziewają się jej wystąpienia, lub kiedy zachodzi obawa zakażenia się, zażegnać ją potrafią. Przy odbieraniu dziecka zawsze są czynne i dobrze płacone naturaliami. Ich specjalnością jest leczenie róży, odczynianie uroków, ścinanie zagniecicy. One przygotować umieją i napój miłosny. Toteż w zdolności lekarskie baby żaden z wieśniaków nie odważy się wątpić. Co ona zaordynuje, najskrupulatniej wypełnia. A że baba jest zazwyczaj z tej samej wsi, zna doskonale usposobienie każdego i stosunki finansowe, wie, co każdemu radzić, by mu to przypadło do gustu i wie, czego ma żądać za oddaną przysługę. Np. Mikołaj S., który nie bardzo spieszył się do pracy, a uważał się za chorego, kiedy kilku jednakże lekarzy, u których był o poradę, nie mogło znaleźć u niego choroby, udał się do baby. Dopiero ta orzekła, że jego choroba jest ciężka, ale ukryta, chory winien przez pół roku tylko dobrze i tłusto jeść nic nie robiąc, a wyzdrowieje. Pacjent, nadzwyczaj zadowolony z recepty, dla pewności cały rok nic nie robił i spasł się niemożliwie. Opowiadał zawsze, że baba mu zdrowie uratowała i odrazu mu powiedziała, co ma robić, podczas gdy żaden lekarz nie poznał się na jego chorobie.

Obok bab stoją umiejący mężczyźni - znachorzy, specjaliści chorób wewnętrznych. Ci na wszystkie dolegliwości dają zioła, cudowne maści i wódkę. W maściach jest i borsuczy smalec i komarowe sadło i wątroba z nietoperza i proszek z żaby rozduszonej przez koło przejeżdżającego wozu i tłuszcz z miętusa, czasem kocie i sowie oczy i kamyczki z raka.

Dalej prawie każdy kowal wiejski - to specjalista - dentysta. Rwie zęby sznurkiem, struną czy małymi obcęgami do gwoździ, zwykle zardzewiałymi i oblepionymi zaschłą krwią poprzednich ofiar zabiegu dentystycznego, na znak znakomitej techniki z powodu swej rozległej praktyki. Czasami zamiast bolącego wyjmie on ząb zdrowy, czasem przez fenomenalny chwyt odrazu dwa zęby, chory i zdrowy. Nie zraża to jednak bynajmniej niektórych zacofańców, którzy wyłącznie takim właśnie "dentystom" dają sobie zęby wyrywać. A rwą oni zęby struną lub sznureczkiem dość pomysłowo. Jeden np. wyprowadzał delikwenta na strych szopy, przywiązał chory ząb sznurkiem, którego drugi koniec wiązał do belki dachowej. Chorego stawiał na drzwiach ruchomych, pod którymi była kupa słomy. Na znak dany stuknięciem pomocnik otwierał drzwi. Stojący na nich spadał w dół, przy czym ząb siłą upadku wyrwany zawisał w powietrzu. Drugi nie bawił się w taki skomplikowany sposób. Uwiązywał silną strunę do zęba, a drugi jej koniec do kowadła. Następnie wziąwszy rozpalone do czerwoności obcęgi zbliżał je nagłym ruchem do twarzy pacjenta. Ten przerażony odruchowo cofał szybko głowę w tył, a ząb sam wychodził ze zbolałej szczęki. Zapewne podobnych sposobów wyjmowania zębów jest o wiele więcej, bo każdy z tych specjalistów wiejskich ma swoją własną, choć nie opatentowaną metodę.

Poza tym wszędzie jest jakiś składacz złamanych kości. W okolicy załozieckiej, a w szczególności w Milnie i w Palikrowach są zdolni naprawdę w swoim zawodzie i to z dziada pradziada pracujący w tym fachu chirurgowie - specjaliści w składaniu złamanych kości i nastawianiu zwichnięć, tzw. Kromciowie, od nazwiska rodowego Krompiec. Do nich zjeżdżają się wszyscy ze złamaniami i zwichnięciami z szerokiej okolicy nawet nie myśląc o tym, żeby zaglądnąć do lekarza, choć i ten przecież przypadkowo na tym się rozumieć musi. Wymienieni są jednak naprawdę użyteczni, a jako pomocnicy lekarza w tym specjalnie fachu doskonali.

Dalej należą tu wszyscy fryzjerzy i golibrody po miasteczkach, jako tzw. cyrulicy (cyluryk). Są to nieraz "sławy lekarskie". Gniewają się nawet na chorego, gdy lekarz poszle go do nich, celem postawienia baniek, czy zrobienia lewatywy, że ten wpierw u nich nie był do zbadania, tylko bardziej zaufał lekarzowi. Ci nawet piszą recepty do miejscowej apteki: np. primadonny 2 (dwa) gramy, zamiast pyramidoni 2 o. Prócz tego wydają leki w domu, z własnej apteczki, w formie proszków, pastylek, nacierań itd.

Przy nich na tej samej płaszczyźnie można postawić i akuszerki, które ludność wiejska tytułuje lekarkami, a które również prowadzą ambulatoria, handlują lekarstwami, a nawet potrafią przetrzymywać u siebie chore po zabiegach przez siebie wykonanych, coś jakby w sanatoriach.

Jest jeszcze u nas i klasztor z fachową siostrą infirmerką, są i księża, którzy czasem nawet przez rok czy dwa uczęszczali na medycynę. Ci także od czasu do czasu w sprawach mniejszej wagi, a w każdym razie nieszkodliwie udzielają z dobrego serca rad chorym.

Pozostaje jeszcze jakby korona pomocników lekarskich, siła najbardziej fachowa, zazwyczaj starej daty aptekarz, magister farmacji. Ten oszczędza choremu potrzeby poddawania się badaniu przez lekarza, bo sam to nawet czasem robi i sam podług własnego mniemania wydaje najlepsze środki, choć bynajmniej nie najtańsze, na każdą chorobę; bądź co bądź zawsze lepsze środki, niż doktor by zapisał, w dodatku, gdy ten jest jeszcze młody, bo cóż, na rany boskie, młody może umieć? I w ten sposób pomaga pan aptekarz cierpiącym rzeszom, jako dobroczyńca ludzkości.

Czyż przy takich stosunkach i w takich warunkach można mówić o zorganizowanej i systematycznej walce z chorobami, z przesądem, z kuriozami medycyny ludowej? Trud to nad siły nawet giganta.




Oryginalne przypisy:

(1) Dzisiaj można spokojnie zacytować słowa z dziełka: O oszustach y lekarzach nieumiejętnych, Warszawa 1773, str. 244, które mówią: "o pladze - która więcey szkody przynosi niżeli wszystkie choroby, y póki ta znaydować się będzie, niepożytecznemi uczyni wszystkie sposoby, których się zażywa dla zachowania narodu ludzkiego" - z powodu - "zdradliwych bez umiejętności lekarzow po wsiach, tak mężczyzn, iako y niewiast, którzy kray nieznacznie z mieszkańców ogałacają".




Stanisław Spittal:
Lecznictwo ludowe w Załoźcach i okolicy

 

 

następna
część