Zapiski o ptakach z Olejowa cz.2
Dodane przez Remek dnia Października 18 2009 20:58:18
W niniejszym artykule - jednym z cyklu - gromadzimy fragmenty z "Zapisków ornitologicznych" hrabiego Kazimierza Wodzickiego, odnoszące się bezpośrednio do Olejowa. Chociaż nie zawsze w tekście ta nazwa jest wymieniona, to od 1855 roku hrabia Kazimierz razem z rodziną mieszkał już stale w majątku olejowskim, zakupionym od hrabiego Michała Starzeńskiego.

Są tutaj informacje nie tylko o zwierzętach. Między wierszami jest też wzmianka o założonym przez hrabiego małym leśnym folwarku (może Tworymirka?). O zawaleniu się dachu dworskiej stodoły w 1869 i naprawiającym tenże dach, nie szanującym bocianów cieśli (którego zapewne Wodzicki za ten czyn pogonił). O ośmiopolowym systemie obsiewania pól, stosowanym na hrabiowskich polach. I różne inne drobne informacje - jak np. o pogodzie w okolicach Olejowa w kilku konkretnych dniach z końca XIX wieku.



ZAPISKI O PTAKACH Z OLEJOWA cz.2


[źródło: Kaźmierz hr. Wodzicki członek Akademii Lugduńskiej, Tow. Przyrodników Isis, Centralnego Tow. Ornitologów Niemieckich i Tow. Lekarzy i Przyrodników Polskich. Zapiski Ornitologiczne. I. Bocian. Wydanie drugie poprawne. W Krakowie, nakładem i czcionkami drukarni "Czasu" pod zarządem Józefa Łakocińskiego. 1877.] Zachowano oryginalną pisownię.

W roku 1868, jak to zwykle bywa, zawodna polska wiosna zawitała: początek kwietnia odznaczył się ciepłem i spokojną temperaturą, licznie więc wesołe ptactwo nadlatywało i rozgaszczać się poczęło. Koło 12 kwietnia złowrogie chmury gromadzić się poczęły, wiatr zawył, płatki śniegu zabieliły w powietrzu, przeplatane krupkami i niebawem wiosenna ponowa pokryła ziemię, będącą już w swej zielonawej sukni. Popłoch i lament straszliwy w świecie ptasim: owadożerne cisnęły się do mieszkań i stajen, inne w lasach szukały schronienia, a część znaczna szukała wód i bagien, aby zarodkami różnorodnemi głód przygłuszyć. Słonki były nader licznie nadciągnęły i pomimo niesprzyjającego powietrza polowałem na nie z obawy, że odlecą. Na wzrębie pięcioletnim, jeszcze wysokiemi trawami zagęszczonym i sitowiem przerosłym, szedłem rzędem z naganiaczami, gdy nas wszystkich strzelców i nagankę niespodziewany obraz zatrzymał. W niewielkiem oddaleniu od nas stało w kilka rzędów ustawionych 50 bocianów tulących się do siebie, dozwoliły przystąpić o kilkanaście kroków i dopiero z wielkiem wysileniem rozpostarły skostniałe skrzydła, podniosły się, podleciały i usiadły na tym samym wzrębie. Zdaje się, że mądre ptaki wyrozumowały, iż w tym gąszczu zimno im nie dokuczy, a kałuże potworzone topnięciem śniegu dostarczą potrzebnego pożywienia. W tym bezpiecznym obozie pozostały przez dwa dni, i gdy zawitało słońce, zabrały się w dalszą podróż, bo to musiały być obce bociany.

Tej samej nieszczęśliwej dla ptactwa i gospodarzy wiosny, pięć bocianów schroniło się pod stertę dużą i długą siana, dnia drugiego przywołały sobie jeszcze dwa i razem w siedmiu tę straszna kwarantannę odbywały. Istna to była zawierucha, wicher kręcił śniegiem, zwijał go i tłukł tą mokrą chmurą o przedmioty; bociany według wiatru chroniły się to z jednej, to z drugiej strony sterty, przytulając się do siana i doskonale według zmian powiewu umiały chronić pierze przed zamoknięciem. Raz na dzień, widać głodem zmuszone, po dwa lub trzy kroczyły ku brzegom płynącej rzeczki, tam szukały pożywienia i spieszyły pod stertę. Stojąc, każdy bocian jednę nogę podnosił i ogrzewał pierzem, a jak pierwszą ogrzał, drugą chował w pierze. Ta gromadka w bezpiecznym porcie kilka dni wiosennej zimy przetrzymała szczęśliwie i rozleciała się po gniazdach, gdyż to były nasze bociany. (...)

Przez wykarczowanie krzaków i wystających klinów lasu, powiększyłem pola i założyłem mały leśny folwark. Co tylko na wiosnę pokryłem stodołę, a już się zjawił pojedynczy bocian, siadał po sąsiednich budynkach i nocował zawsze na dachu nowym stodoły. Gdy jego zwyczaje poznałem, kazałem na narożniku dachu przymocować koło, narzucić perzu i suchych gałązek. Przez kilka dni mój bocian od gniazda stronił, nareszcie je zrekognoskował, zajął i począł uzupełniać budowę krawędzi. Czy to był samiec, czy samica, z pewnością orzec nie mogę, wszakże przypuszczam, że był płci męskiej, gdyż nigdy brzuchem do gniazda nie siedział, w dzień i w nocy stał na jednej lub dwóch nogach. Osławiony to był szkodnik domowy, zjadł mi większą część kacząt pływających po stawku, kilkoro gąsiąt, za któremi po wodzie brodził, i złowił niemało kurcząt biegających po podwórzu. Ledwo go od śmierci uratowałem, tak wszyscy byli na niego zawzięci, bo to był rozumny ptak, godzien długich studyów. Nareszcie i ekonomowi i czeladzi sprzykrzył się szkodnik; ile razy drób gonił, płoszyli go, rzucali na niego bryłami i patykami. Zrozumiał nareszcie ptak i wyrozumował sobie, że albo to przyjemne miejsce wypadnie opuścić, albo też więcej szkody nie robić, i wytrwał w przedsięwzięciu, gdyż od tego czasu nie rzucał się na prywatną własność, w zamian szukał pożywienia na sąsiednich łąkach, bagnach i łanach, a nocował zawsze na gnieździe. W połowie sierpnia począł codzień krążyć, koła toczyć i wznosić się pod obłoki, nareszcie nam około ś. Bartłomieja znikł. Na wiosnę roku następnego 1875 przyleciała parka białych, czystych, rzeczywiście eleganckich bocianów, doskonale wypierzonych. Siedli na dachu w drugiej połowie kwietnia i poczęli hałaśliwie dziobami klekotać na znak zajętego na własność gniazda. Poprawiały i powiększały ustawicznie swe łoże, lecz zawsze tylko jeden bocian na gnieździe siedział. Żyły w czułem i zgodnem małżeństwie przez lato całe, wszakże jaj nie zniosły i odleciały pod jesień. Może być, że się mylę, lecz według mego zdania, stroniący od gniazda ptak był samiczką, która dostatecznego bezpieczeństwa gniazda nie uznawała i ta cała nowość budynku, pomimo przywiązania do samca, nie dozwalała jej wykonać obowiązków małżeńskich. Moja ciekawość była wielce zaostrzoną i cierpiałem niemało na znacznem oddaleniu tego folwarku, niedozwalającem mi badać te ptaki codziennie. Roku 1876 powróciła moja parka wiernie do gniazda, i jak gdyby lata już były, utrwaliły budowę, opanowała je, zniosła trzy jaja i wyprowadziła bociany na zimę do Indyj.

W roku 1874 przyleciał na gniazdo dachu owczarni znajomy od lat szesnastu bocian; nic mnie to nie dziwiło i nie trapiło, gdyż on zawsze leciał w awangardzie bez samiczek i spuszczał się nad Olejowem na gniazdo, które naprawiał natychmiast po przylocie. Znałem jego zwyczaje jak mego własnego ptaka; opanował wierzchowinę stawu i na tę przestrzeń, wyjąwszy rodziny, żadnego bociana obcego nie przypuszczał; na niej panował do pory, gdy pługi ziemię pod siew przewracać poczęły i wtedy przenosił się na role zbierać pędraki, chrząszcze i myszki. Mój bocian codzień klekotał, wołając powracającą samiczkę, gdy widział lub słyszał ciągnące ptaki, wznosił się do nich, szukał swej ulubionej, to znowu w okolicy odwiedzał spoczywające stada bocianów, lecz wszystkie jego usiłowania były daremne; maj minął, czerwiec barwisty rozpoczął swe panowanie, a bocianica nie przybyła. Smutny on był i poważny, z rezygnacyą wdowieństwo znosił, gniazda nie opuścił, przeciwnie poprawiał i uzupełniał, a zawsze na tymże noc przesiadywał, nareszcie po żniwach przyłączył się do rodziny żerującej po bliskich łanach i razem z nią powędrował do ciepłych krajów.

W roku 1875 znowu w terminie przyleciał, lecz sam, widać że swej żony odszukać nie mógł; żył jak w roku przeszłym, mężnie na wiosnę bronił swe gniazdo przeciw napastnikom, wierny swemu wdowieństwu; przyłączył się do stada wędrujących bocianów i znikł nam z widnokręgu. Dopiero w r. 1876 poślubił za granicą samiczkę, i gdy z kościoła powracałem, spostrzegłem z wielkiem zadowoleniem parę bocianów, oznajmującą nam swe przybycie głośnem klekotaniem. Szczęśliwie wychowały dzieci i z niemi puściły się w dalszą podróż. (...)

W roku 1869 zaklęsł się w maju dach na stodole przez złamanie kilku krokiew; zgodziłem, jak się zdaje, majstra bez czucia i myśli, gdyż tenże nie zważając na bocianicę siedzącą na jajach, zupełnie z ludźmi oswojoną, rękami zrzucił gniazdo, chociaż wcale do restauracyi dachu tej zbrodni popełnić nic potrzebował. Nieszczęśliwa matka poleciała na błonie do męża, oskarżyć złego człowieka i opowiedzieć nieszczęście doznane. Bocian wysłuchawszy dramatycznego opowiadania, porwał się i z żona przyleciał do gumna, krążyły nad stodoła przez kilka minut, usiadły na szpichlerzu, zaklekotały, wlepiły wzrok w ludzi na dachu pracujących i po długiej naradzie odleciała parka. Jeszcze razy kilka w tygodniu powracały, przypatrywały się pracy i nareszcie obrały sobie na chacie włościańskiej siedzibę na całe lato. Gdy dach został naprawiony i świeżemi snopkami poszyty, kazałem ich gniazdo na to samo miejsce położyć i nakryć gałązkami. Kilkakrotnie krążąc, rekognoskowały gniazdo moje ptaki, lecz nie usiadły i opuściły okolicę; łudziłem się nadzieją, że na wiosnę zajmą swe łoże na stodole.

Zawitała wiosna, bociany te same przyleciały, kręciły się przez tydzień cały nad gumnem, siadały po dachach szop i szpichlerza, wszakże gniazda przyjąć nie chciały do dnia dzisiejszego i przez siedm lat stronią od miejsca, sprofanowanego zbrodnią przez nieludzkiego człowieka na nich popełnioną. Z wielkim trudem bez pomocy człowieka, usłały na niskiej chacie gniazdo niewielkie i na niem wywodzą pisklęta.

W tym samym czasie, wszakże roku nie mam zapisanego , straszliwa burza pomierzwiła mi dach na owczarni i zdarła cały grzebień, gniazdo pokantowała i tak mocno nachyliła, że jaja wypadły. Oczywiście kazałem budynek poszyć, zdjąć gniazdo i po ukończonej restauracyi znowu na swoje miejsce postawić i przymocować. Bocianów para przez cały czas tej długiej pracy, siedząc na dachach sąsiednich budynków, zdawało się, że pilnowała roboty, bacząc jak ludzie z gniazdem postąpią. Gdy już wszystko ukończonem było i gniazdo postawione, bociany bez najmniejszej trwogi, pomimo że dach był świeżą, złocistą słomą pokryty, opanowały swą siedzibę i poczęły gniazdo według architektury ptasiej, a nie ludzkiej restaurować. Jaj już w tym roku nie zniosły, lecz do dnia dzisiejszego wywodzą na tym dachu szczęśliwie pisklęta. Czy powyższe przykłady nie dowodzą niepospolitego rozumu i stopnia argumentacyi u ptaków; pierwsza parka osądziła swe nieszczęście, przypisując je człowiekowi i na zawsze porzuciła gniazdo; druga przekonana, że burza spowodowała jedynie utratę jaj, pomimo zmian na budynku, pozostała, widząc się bezpieczną wobec ludzi miejscowych. (...)

Rolne moje gospodarstwo podzielone na ośm pol, czyli ośmioletnią rotacyę. I tu mi ulubione bociany stawiają nader ciekawą zagadkę do rozwiązania. W tem mojem gospodarstwie, sieję na tem samem polu co ośm lat koniczynę i gdy ta roślina jest zebrana i w sterty ustawiona, wtedy na każdej stercie nocuje po kilka bocianów w lipcu, bywa czasem do dwunastu; jeszcze na drugim łanie w bliskości siadają po wierzchach stert te ptaki, wszakże w mniejszej ilości; po innych łanach bywają co ośm lat te same zbiory, w ten sam sposób ustawione, a bociany na stertach nie siadają. To spostrzeżenie zapisuję po raz trzeci i zawsze jest praktyką potwierdzone. Co jeszcze w tem ciekawszego, że w innych latach, na tych samych łanach stoją sterty ze zbożem i na tych samych miejscach postawione, a bociany na nich nie siadają, pomimo że dachy równe i do noclegu dogodne? W dzień tłómaczyłbym sobie obfitem pożywieniem, lecz jak wyświecić ten zwyczaj wiernie wykonywany i to co ośm lat?