cz.18 - Radziecka ofensywa 15 lipca 1944 r
Dodane przez Kazimierz dnia Listopada 16 2008 16:53:15
[źródło: "Kazimierz Olender, "Zapamiętane z dzieciństwa". Sanok 2000, Agencja Wydawnicza "Drukiem".]


Parę dni wcześniej Piotr Burghard zaproponował, aby nawieźć z lasu trochę grubych drewnianych kloców i poukładać je warstwami na lochu, w którym mieliśmy się ukrywać podczas ofensywy. Loch mieścił około 20 osób. 15 lipca, koło 5.00 rano, wszyscy już nie spaliśmy. Niebo było lekko zachmurzone, a wiatr nieodczuwalny. Ogarnął nas dziwny niepokój. Mieliśmy nadzieję, że dzisiejszy dzień przyniesie ze sobą koniec naszej tułaczki po obcych kątach. Około 6.00 usłyszeliśmy silny ostrzał gdzieś w rejonie Manajowa i Trościańca. Ktoś powiedział, że Niemcy wyprzedzili Sowietów kontrofensywą. Wystrzały było słychać chyba do 9.00. Potem nastała cisza. Podczas tej przerwy tato zaczął kopać rów pod murem domu, z zachodniej strony. Rów był szeroki na dwie deski, miał długość około 2 m i głębokość 1,5 m. Kiedy do niego wszedłem, moja głowa sięgała do desek. Nie liczyliśmy na to, że będzie to dla nas jakaś znacząca kryjówka. Mieliśmy zaszyć się w lochu u Piotra Burgharda. Oprócz mnie, cioci Stefki i jej córki Władzi, wszyscy z mojej rodziny już byli w lochu.

Wyszliśmy do oddalonego o 250 m domu, aby coś zjeść. Mama ugotowała tego dnia kaszę jaglaną. Podszedłem do pieca i nabrałem do półlitrowego aluminiowego garnuszka nieco kaszy. Kiedy wkładałem pierwszą łyżkę do ust, nagle od południowej strony uderzył w podwórze pierwszy sowiecki pocisk dużego kalibru. Garnuszek z kaszą wypadł mi z ręki, a ja w okamgnieniu padłem na podłogę. Z okien wyleciały wszystkie szyby. Podmuch wybuchu otworzył wszystkie drzwi. Instynkt kazał mi się schować, więc wczołgałem się pod łóżko. Tam wcisnęła się też ciocia i kuzynka. W oczach i ustach mieliśmy pełno ziemi i kurzu. Pociski padały jeden za drugim jak groch. Jedne bliżej, drugie dalej. Zaczęliśmy się głośno modlić. Ciocia opowiadała mi później, że wciąż powtarzałem:

- Boziu, my w Ciebie wierzymy.

Ostrzał trwał około godziny. Pociski padały coraz dalej. Powiedziałem, że powinniśmy schować się w rowie wykopanym przez tatę. Ciocia zabroniła mi, mówiąc, że pociski wybuchają jeszcze zbyt blisko. Mimo to wylazłem spod łóżka i skierowałem się w stronę korytarza. Stojąc tam mogłem widzieć drogę. Nagle, wśród łoskotu eksplozji, ujrzałem na tej drodze uciekającego niemieckiego żołnierza. Biegł z plecakiem, bez broni, bez czapki i tylko w jednym bucie. Ten widok zupełnie mnie zamurował. Stałem w korytarzu gapiąc się na uciekającego, który znajdował się jakieś 40 m ode mnie. Niemiec, chcąc sobie widocznie skrócić drogę, do lasu skierował się ku łące. Między nią a drogą znajdował się głęboki rów i w momencie, kiedy go przeskakiwał, tuż koło niego eksplodował pocisk. Jak zahipnotyzowany wpatrywałem się w człowieka, który wzniósł się do góry szarpnięty podmuchem wybuchu i gwałtownie upadł do rowu. Pomyślałem sobie, że nie podnosił się, bo był pewnie zmęczony ucieczką. Po chwili uświadomiłem sobie, co się stało i co sił w nogach popędziłem ukryć się w tatowym rowie. Tam zastałem już Józefa Wojtynę - Łuza, który zobaczywszy mnie biegnącego, podniósł deski i umożliwił ukrycie się. Po chwili przybiegły też ciocia z Władzią. Moi rodzice i rodzeństwo ukryci w lochu bardzo niecierpliwili się i martwili naszą nieobecnością. Siedząc w rowie wciąż słyszeliśmy wybuchy. Było coraz bardziej gorąco i bardzo chciało się pić. Siedzieliśmy koło siebie w kucki, było nam ciasno, ale strach nie pozwalał myśleć o ścierpniętych nogach.

Około 14.00 usłyszeliśmy, że przez podwórze przejeżdża wóz. Niemcy chcieli sobie skrócić drogę na zachód i wybrali przejazd przez "Lewadę". Chcieliśmy koniecznie zobaczyć, co się dzieje, kiedy nagle, zupełnie niedaleko, rozerwał się pocisk. Do naszej kryjówki dostało się pełno ziemi i kurzu, który ponownie dostał się do oczu i ust. Zaczęliśmy strasznie kasłać i pluć ziemią. Oczy okropnie łzawiły. Ciocia zdenerwowała się, po co w ogóle podnosiliśmy te deski.

Gdy na chwilę się uspokoiło, ciekawość kazała nam znowu zerknąć. Zobaczyliśmy, że Niemcy zostawili na podwórzu wielki wóz sanitarny, a sami czmychnęli do lasu wierzchem. Wojtyna powiedział, że jest na nim na pewno mnóstwo rzeczy, które mogłyby być nam przydatne. Już chcielibyśmy przy nim pomyszkować, ale od naszego okopu do wozu było ponad 150 m. Wszyscy ci, którzy siedzieli w lochu u Piotra Burgharda, też widzieli wóz. W pewnym momencie zauważyliśmy, że wybuchy przeniosły się już na zachód. Nadleciały rosyjskie samoloty myśliwskie. Zaczęły atakować pojedynczych uciekających niemieckich żołnierzy. Jeden z tych samolotów również musiał zauważyć wóz, gdyż wykonał zwrot. Obserwowaliśmy go przez odsuniętą deskę. Przez moment straciliśmy go z oczu, bo skierował się w stronę słońca, które nas oślepiło. Gdy przeleciał w bok, zobaczyliśmy, jak pikuje prosto w naszym kierunku. Kiedy był już nad lasem zauważyłem, że coś spuścił. Zdążyłem tylko krzyknąć:

- Spuścił bombę! - kiedy wstrząsnął nami potworny wybuch. Pocisk eksplodował tuż za oborą w odległości 40 m od nas. Deskami nad naszą głową rzuciło w górę przynajmniej ze dwa razy. W oczach i ustach znów mieliśmy pełno ziemi. Ciocia krzyknęła:

- Matko Boska Ratuj! -

Wojtyna zupełnie zbladł i ze strachu nic nie mówił. Był to, na szczęście, jedyny pocisk, który uderzył tak blisko nas. Poczuliśmy swąd spalenizny. Uciekający żołnierze podpalali zabudowania. Ich poczynania wspierało suche i gorące powietrze. Uciekali przez podwórze Karola i Piotra Burghardów i dalej grupami w las. Opatrzność uratowała domy Burghardów przed podpaleniem i zniszczeniem. Niektórzy mówili, że byli to żołnierze, którzy wcześniej do nas przychodzili i dlatego oszczędzili te zabudowania.

Wczesnym wieczorem, koło 19-tej, wybuchy ucichły. Słychać było jeszcze wystrzały z broni ręcznej i maszynowej. Troszkę odetchnęliśmy. Wychyliłem głowę z okopu i stwierdziłem, że przy wozie sanitarnym było już pełno ludzi. Wyskoczyliśmy z Wojtyną z okopu i pobiegliśmy co sił w stronę wozu. W środku już prawie nic nie było. Zobaczyłem tatę trzymającego pod pachą dwa jasnokremowe koce i duży aluminiowy dzban z jednym uchem. Obok wozu leżały porozrzucane butelki i buteleczki z lekarstwami. Watę i bandaże zabrali już ci, którzy przyszli jako pierwsi. Zdołałem znaleźć jeszcze kilka strzykawek i wiele igieł. Pomyślałem sobie, że te igły przydadzą się mamie do maszyny do szycia. Tato i ja poszliśmy z łupami do domu. Tam wysypałem wszystkie igły do szycia na stół i stwierdziłem z dumą, że wystarczą one mamie na długie lata. Tato zaczął się śmiać i powiedział, że takie igły zupełnie się nie nadają do maszyny do szycia, bo na całej długości mają otwór.

Prawie całą noc nie spaliśmy. Opowiadałem o wszystkim, co zdarzyło się tego dnia. Opowiedziałem też o tym niemieckim żołnierzu, który upadł do rowu podczas jednego z wybuchów. Następnego ranka poszliśmy w to miejsce i znaleźliśmy go martwego. Po pewnym czasie znów rozległy się serie z karabinu maszynowego ze strony lasu, w którym stały kuchnie polowe.

Noc była krótka i ciepła. Tato wstał już przed świtem, a niedługo potem wszyscy byliśmy ubrani. Okazało się, że dzisiaj możemy wreszcie wrócić do Trościańca. Jeszcze przez jakiś czas trwała dyskusja, czy warto ryzykować powrót, ale tęsknota do domu była większa. Zdecydowaliśmy się wracać.

****
KONIEC CZĘŚCI OSIEMNASTEJ




poprzednia
część

 

 

Kazimierz Olender:
Zapamiętane z dzieciństwa

 

 

następna
część