Niedziela na wsi
Dodane przez Remek dnia Czerwca 01 2008 16:59:44
Henryk Śliwa:

Niedziela na wsi.

Przygotowania do niedzieli rozpoczynano już w sobotę. W tym dniu należało wykonać wszystkie prace, te, które trzeba by było wykonywać w niedzielę. Nikt się nie odważył pracować fizycznie w niedzielę, może za wyjątkiem żniw, kiedy była niepewna pogoda. W niedzielę nawet bydła nie wypasano na polach czy miedzach.

Dlatego już w sobotę przynoszono trawę, rwaną lub ścinaną ręcznie sierpem na miedzach do plandek - weret. Przyniesiona do stodoły trawa była cięta z domieszką słomy owsianej, pszennej na sieczkarni. Dla trzody i drobiu gotowało się kartofle - baraboje. Po ugotowaniu dodawało się grysu - otrąb i siekało się je taką pionową "esowatą" motyką (1) a dla kaczek dodawało się młodą pokrzywę. Porządkowało się całe obejście, to jest - zamiatało się podwórze, drogę, porządkowano wokół zagród.

Należy zaznaczyć, że w pracach tych uczestniczyli wszyscy domownicy. Również dzieci miały swoje zadania. Strawę dla siebie też przygotowywano dzień wcześniej. Były to najczęściej pierogi gotowane (bo były i pieczone) z ziemniakami i serem kwaśnym, czasami z kapustą. Dodatek - omasta - to smażona cebula, rzadko skwarki (okres okupacji) lub śmietana.

Wcześniej też gromadzono węgiel drzewny potrzebny do żelazek do prasowania. Niepotrzebny już żar w piecu chlebowym lub palenisku kuchennym zbierano do starego, często pękniętego glinianego garnka - ładuszczaka - i tam był magazynowany.

Niedzielny poranek rozpoczynał się dość wcześnie. Nas, jeszcze wtenczas dzieci (ja miałem 8 lat) budził śpiew babci i dziadka. Śpiewali godzinki. Dziadek krzątał się po obejściu, babcia z córkami - moimi ciotkami - w domu. Był to taki rodzaj modlitewnego witania niedzielnego poranka. W dzień powszedni nie śpiewano. Wczesne rozpoczynanie dnia było podyktowane wieloma czynnościami do wykonania, przed wyjściem z domu do kościoła.

Najpierw były prace przy zwierzynie - i tym zajmowali się mężczyźni. Dzieci i kobiety - sprzątaniem i przygotowywaniem do kościoła. Dziewczynki miały prawie każda długie włosy i zapleciony warkocz. Toteż toaletę rozpoczynały od mycia włosów. Myły je w miednicy. Czynność ta była dość uciążliwą w domu, bo rozlewało się duży wody wokół. Wiec latem wynosiło się miednicę na podwórze, a było ono w większości trawiaste - i tam myli sie wtenczas wszyscy. Dziadek to mył się do pasa tak zamaszyście i nabierał dużo wody do rąk, że pod koniec mycia zostawało niewiele wody w miednicy. Płukanie włosów po mydełku (pachnącym) było konieczne, bo szamponu jeszcze nie znano. Do tego celu używało się rozcieńczonego wodą octu. Włosy były przejrzyste i lśniące, ale zapach niezbyt przyjemny zostawał - jednak nikomu to nie przeszkadzało. W warkocz wplątywano kolorowe wstążki, dodawano błyszczące spinki.

Strojono się odświętnie. Modne przy tym były plisowane spódniczki, granatowe, czarne - i biała z jedwabiu bluzka. Miejscem przechowywania odzieży była specjalna duża skrzynia z ozdobnymi okuciami. Wyjęte z niej ubrania wymagały prasowania. Stosowane żelazka były na węgiel drzewny (brak elektryfikacji). Wsypywało się w nie trochę rozpalonego żaru spod palącej się kuchni, dosypywało się trochę wcześniej przygotowanego węgla. Z tak przygotowanym żelazkiem trzymanym w jednym ręku, stawało się w rozkroku i machało raz w górę, raz w dół, raz w lewo, raz w prawo, aż węgle się rozżarzyły, a spód żelazka dotknięty poślinionym palcem syczał. Oznaczało to gotowość do prasowania. Po ostudzeniu czynność powtarzano.

Prasowanie to zajęcie należące do kobiet. I one prasowały tylko swoje rzeczy. Męską odzież rzadko się prasowało. Ludzie starsi ubierali się w bieliznę lnianą, tkaną przez miejscowych płócienników (jednym z nich był mój wujek Michał Dajczak). Krój był bardzo prosty i skromny. Koszula z kołnierzykiem stojącym bez haftów (takie same, tylko wyszywane wzorem krzyżykowym, nosili Ukraińcy). Spodnie i bluzę szyto też z tego materiału, był on koloru szaro-białego. W ubraniach takich, tylko bardziej znoszonych i przez częste pranie bardziej wybielonych, obowiązkowo ubierano się do prac żniwnych. Ponieważ żniwa były czymś wyjątkowym wśród innych prac polowych.

Kobiety nosiły na głowach chusty, też z białego płótna. Strój kościelny kobiet starszych to obowiązkowo biała chusta na głowie, głównie wiązana charakterystycznie pod brodą. Chusteczki noszono z kilku powodów. Przede wszystkim taka moda, inaczej nie wypadało. Także dla ochrony przed zimnem i słońcem. Jeszcze inny powód to to, że kobieta wiejska nie stosowała uczesania modelującego. Nosiły włosy proste zaplecione w warkocz. Młode mężatki i panny chodziły coraz częściej bez nakrycia głowy, używały przyrządów rozgrzewanych w palenisku kuchni do lokowania włosów, obcinały też warkocze. Starały się upodobnić do mieszczanek. Nie używały kosmetyków i nie malowały twarzy. Ubierały się w suknie kolorowe, jedwabne, nosiły też kostiumy. Kawalerowie - młodzi mężczyźni - ubierali białe koszule i ciemne spodnie. Nie noszono krawatów, rzadko - garnitury.

Z Bzowicy chodziło się do kościoła do Olejowa. Przez las drogą polną, ścieżkami przez pola na skróty. W okresie letnim w czasie suszy drogi były pokryte biało-szarym pyłem, a w okresie niepogody klejącą się gliną. W kościele nie wypadało pokazać się w brudnych butach. Rada była jedna. Szło się na bosaka, a buty niosło w ręku, lub związane przewleczone przez ramię. Ubierano je dopiero przed kościołem. Nie wiem jak rozwiązywano problem mycia nóg.

Suma rozpoczynała się około godziny 10.00. Ale przychodzono dużo wcześniej, przeważnie starsi, i śpiewano różne pieśni. Większość wiernych szła do spowiedzi. Trzeba tutaj dodać, że do komunii świętej przystępowano na czczo, bez wyjątku, nawet dzieci. Przyjęte było już od dawna, że w kościele w pierwszych ławkach siadały dzieci i staruszkowie. Wchodząc do kościoła po prawej ręce siadały kobiety, po lewej mężczyźni. W ostatnich ławkach już było różnie. A pod chórem i na chórze gromadziła się kawalerka i panny. Przed wojną (to wiem z opowiadania babci) za balustradą miał swoją ławkę hrabia Wodzicki z rodziną, po lewej stronie ołtarza. Po przeciwnej siedzieli ludzie zamożni i tzw. poważani. W czasie wojny za balustradę nikt nie wchodził. Hrabiego Wodzickiego wywieziono na Sybir, inteligencja była uwięziona lub sie ukrywała. Wiernych w kościele było tak wielu, że się nie mieścili i część stała na dziedzińcu.

Organizacja kościelna była dość szeroko rozbudowana. Była grupa osób należąca do kółka różańcowego, do kółka chorążych, noszących baldachim, figurki. Brali oni udział i byli widoczni podczas procesji, co było wielkim zaszczytem. Dziewczynki już po komunii w białych strojach sypały kwiaty, chłopcy szli w szpalerze i nieśli zapalone świece. Dla każdego uczestnika tej procesji było to wielkie przeżycie.

Do wiernych ksiądz zawsze przemawiał z ambony. Msza była odprawiana w języku łacińskim. Ministranci musieli znać ministranturę też po łacinie. Do zbierania jałmużny był wyznaczony jeden ministrant i jeden ksiądz. Ministrant szedł parę kroków przed księdzem z zapaloną świecą, torował przejście i zapowiadał tym że za nim idzie duchowny z tacą.

Po mszy nie rozchodzono sie zaraz do domów. Ludzie zbierali się w grupy pod kościołem, dzwonnicą - i jeszcze długo rozmawiali. Przekazywali sobie różne wiadomości, nagromadzone w ciągu tygodnia. Brak prasy, radia, ciągła praca w gospodarstwie utrudniały przepływ informacji. Trzeba wyjaśnić, że do kościoła przychodzili ludzie z kilku pobliskich miejscowości. Każdy miał jakieś wieści, które przekazywał innym. Niemcy przegrywali wojnę, stawali się coraz okrutniejsi i bezwzględni. Zwerbowali Ukraińców do zwalczania ruchu oporu, jaki tworzyli Polacy. Wieści rozchodziły się od strony zbliżającego się frontu i z Wołynia. Tam właśnie bandy ukraińskie zaczęły pierwsze mordy na ludności cywilnej. Palono gospodarstwa, a nawet całe wsie. Te wiadomości przekazywali właśnie uciekinierzy z tych miejscowości wołyńskich. W tych rozmowach ludzie dowiadywali się jak stworzyć obronę, znaleźć sposób na schronienie i przeżycie. To wujek dostał od kogoś pod kościołem plan budowy schronu. W tajemnicy przed dziećmi, a przede wszystkim sąsiadami Ukraińcami, pod osłoną nocy kopali schron dla całej rodziny. W razie alarmu, bo była warta czuwająca nocą, mieliśmy opuścić dom i tam się ukryć.

Tak kończyła się suma. Ludzie wracali do domów zatroskani i smutni. Wygłodniali i spragnieni siadali za stołem do posiłku, jakim najczęściej w niedzielę były wyjęte z brajtrury ciepłe jeszcze pierogi. Jedzono je ze śmietaną, a na deser popijano mlekiem słodkim lub kwaśnym. Pod wieczór, po obrządku, jeszcze spotykali się sąsiedzi i radzili nad swym losem. W takim smutnym nastroju kończyły się wojenne niedziele.

Spisał po latach:
Henryk Śliwa
wnuk Jana Dajczaka Halaburdy z Bzowicy
Stargard Szczeciński, maj 2008 r.




Przypisy:
(1) Autor nie pamięta już po latach nazwy tego narzędzia. Ostrze było wygięte i z góry przypominało kształtem odwróconą literę "S". Może ktoś z Czytelników pamięta jego kresową nazwę i poda ją nam w komentarzach?