Epizody bzowickie z czasów II wojny
Dodane przez Remek dnia Kwietnia 25 2007 01:43:45
Wspomnienia Henryka Śliwy (r. 1934) ze Stargardu Szczecińskiego, z urodzenia Lwowianina, który w czasie wojny w latach 1942-1944 mieszkał w Bzowicy w domu swojego dziadka Jana Dajczaka - Halaburdy, nagrane na dyktafon w marcu 2007 roku, spisał Remigiusz Paduch.

CHLEB

Tam nie było pieców do ogrzewania w żadnej izbie w domu. Była kuchnia, a obok kuchni piec chlebowy. I na piecu chlebowym, ponieważ on jest taki płaski i dość długi wewnątrz, to górna część nadawała się do leżenia czy do spania. Ale od pieca chlebowego było ciepło tylko wtenczas, kiedy się piekło chleb. A piekło się raz w tygodniu / raz na dwa tygodnie. Upiekli takie bochny, jak pół tego stołu.

Na wsi był tylko swojej roboty chleb, nie było piekarń. Okrągłe, płaskie bochenki, średnicy takiej małej miednicy. Brało się to stąd, że wyrastał w takich koszykach, plecionkach ze słomy. To jeszcze powiem ciekawego, że tam nie znano pojęcia czerstwego chleba. On miał czasem dwa tygodnie od upieczenia do zjedzenia ostatniej kromki.

Jak to wyglądało? Jeżeli babcia piekła chleb dzisiaj, to jeden bochenek brał wujek Mikoła, jeden bochenek brał Kuba, jeden bochenek ktoś tam jeszcze brał, no i babci zostawały dwa bochenki chleba. I to wystarczało do czasu, aż się zjadło. Ale jak się kończyło chleb, to piekła Kubycha, tak się na nią mówiło. Ona piekła chleb i oddawała ten chleb świeży. Później piekł Mikołaj, on też oddawał, i tak dalej i zawsze był ten chleb świeży. Więc babcia sama piekła co dwa tygodnie, ale chleb świeży miała zawsze. Tak sobie ludzie radzili.

Do chleba nic się nie dodawało, za wyjątkiem rozczynu, czyli z poprzedniego pieczenia kawałek ciasta, zakażony bakteriami. Urabiało się ciasto na chleb, dodawało tego rozczynu i nakrywało, żeby rósł w ciepłym. Potem wkładało się ten chleb do plecionek i tam dalej rósł w tych koszykach. A jak urósł - do pieca. Tamten chleb miał zupełnie inny zapach, dzisiejszy już nie ma tego zapachu chleba. Teraz ludzie robią na chlebie interes, a nie robią przyjemności.

Ostatni raz jadłem taki chleb w latach 60-tych w Bieszczadach. Spotkałem się tam z Katarzyną Drozd, też pochodzącą z Bzowicy. I tak w rozmowie, ja jej przypomniałem, że jadłem u babci w Bzowicy chleb pieczony na liściach z kapusty. I ten chleb od spodu miał odbity dokładnie liść kapusty, po wyschnięciu ten liść się zdrapywało. A ona wtedy mówi, to przyjedź do mnie, ja ci taki chleb upiekę.

ZIELONA MĄKA

W czasie okupacji niemieckiej nie było już zboża. To znaczy, zboże było zasiane i rosło, ale nie było zboża na chleb. Bo wojsko potrzebowało żywności i zabierali wszystko. To był okres przed żniwami (lato 1943 roku) i był okropny głód.

Więc my z ciotką Stefą wychodziliśmy w pole i szukaliśmy kłosów takich najbardziej dojrzałych, wyrośniętych. Te kłosy zrywało się ręcznie, jeszcze nie dojrzałe, a potem suszyło się je na jakieś płachcie czy werecie, jak to się tam mówiło - i ręcznie wykruszało się te ziarenka.

I właśnie u Kuby były żarna ręczne. Ponieważ ciotka Stefa nie mogła tego sama tego uciągnąć, to mnie brała do pomocy. Ja tam stałem na jakimś stołku, bo nie mogłem sięgnąć do tych żaren, bo dość wysoko było do uchwytu. To był kamień okrągły, w którym były dwie dziury. Jedna na środku do sypania zboża, a druga do włożenia kija. I kij był u góry mocowany, w ten sposób, że mógł robić na dole obroty. No i we dwie osoby się trzymało za ten kij i kamieniem trzeba było kręcić. To wszystko było oczywiście trzymane w ukryciu, te żarna Kuby też.

Te żarna na podwórku Kuby zachowały się do dziś. Bzowica jesień 2009

żarna Kuby, Bzowica
(Kadr z filmu, fot. Rajmund Śliwa)


I ta mąka miała kolor zielony. I to nie było użyte do pieczenia, tylko ugotowano z tego tak zwane ciasto zacierkowe. W mleku białym - bo jeszcze mleko było - to ta zacierka miała zielony kolor. Ponieważ to zboże było niedojrzałe. Nie ma w tej chwili takiego pożywienia, żeby miało ten kolor, więc to trudno nawet opisać. I w ten sposób ludzie się ratowali i żywili.

TYTOŃ

W czasie okupacji były obowiązkowe kontraktacje. Uprawiać tytoń mógł każdy i chętnie to robiono, ponieważ lepiej się opłacało sadzić i uprawiać tytoń, jak siać jakąś hreczkę czy inną rzecz, gdyż tego nikt nie brał a tytoń brali bardzo chętnie. Ale to trzeba było suszyć, sortować. Ponieważ domy miały taką bardzo wydłużoną strzechę, żeby po prostu chronić ściany, to właśnie te strzechy wykorzystywano na suszenie tytoniu. Pod każdym domem były porozciągane sznury i na nich wisiały liście. Jak oni to nabijali? Igłą. Liść tytoniu ma taki główny nerw, "korzonek", i przez niego przewlekano sznurek igłą. Dość cienki sznurek, tak zwany szpagat, najczęściej własnej roboty.

Te liście tytoniu do suszenia wyrywało się stopniowo, nie wszystkie naraz. Jak urósł, to się go wyrywało, a reszta dalej rosła. To były dość duże liście, czasem wielkości nawet łopianu, to już zależało od gatunku. Tu dokładnie nie wiem, czy przypadkiem ci plantatorzy tytoniu nie sortowali od razu i wycinali ten rdzeń środkowy, i to było jako odpad, a liście prasowali w paczki, a więc te końcówki by wyrzucano. W każdym razie u Rosjan był na pewno osobny gatunek tytoniu do palenia z tych końcówek, to się nazywało "krupczatka" czy "krupka".

Do przechowywania tytoniu służył tak zwany "kapszuk". A z czego to robiono? Otóż przy zabijaniu wieprza wyciągano z niego surowy pęcherz, napełniano powietrzem i zawiązywano i w tej postaci balonu suszyło się go. Po wyschnięciu, ponieważ był jeszcze dość sztywny, trzeba go było jakoś tam wyrobić. I kiedy już zrobił się miękki, używano go właśnie jako worka na tytoń. To był zwyczaj, wszyscy tak robili. Tam na wschodzie każdy mężczyzna - bo kobiety nie paliły - nosił przy sobie taki "kapszuk".

Co tam palono? W czasie wojny na pewno było inaczej, niż przed. Jak ja pamiętam, to przede wszystkim palono fajkę. Fajkę drewnianą, wszyscy sami je sobie wyrabiali, z drzewa wiśniowego, ponieważ nie było tam takich narzędzi jak wiertarki czy długie wiertła. A ponieważ trzeba było ten tzw. cybuch wydłużyć i przewiercić w nim otwór, więc wykorzystywano to, co jest w drzewie. Tam w wiśni jest dość miękki rdzeń, i ten rdzeń tam jakimś drutem czy czymś podobnym wydłubywano i odcinano do odgałęzienia. Te fajki były dość śmieszne, bo nie były jak np. w tej chwili "walatówki", pięknie rzeźbione. Tylko proste takie, jak można było z drzewa zrobić. Cybuchy oni tam czymś sobie wypalali. I były dość małe, tam nie weszło dużo tytoniu.

Oprócz palących fajkę byli też palący skręty z gazet. Tu trzeba było mieć trochę daru do takich czynności manualnych. Były także bibułki jeszcze sprzed wojny, tak zwane "gilzy". To był papierowy ustnik, troszeczkę grubszy, z kartonu, a resztę gilzy stanowiła bibułka na tytoń. Były takie specjalne blaszane maszynki. Nakładało się do tego tytoniu, na tą maszynkę nakładało się gilzę i od strony ustnika gilzy w maszynce był taki tłok, podobny do pompki od roweru. I ten tytoń się przepychało do miejsca gdzie była bibułka.

PIES i MASŁO

Wujek Mikołaj Dajczak miał psa, który przynosił mu do domu masło. A skąd się to masło brało? Ludzie na wschodzie nie mieli lodówek. Gromadzili sobie ser w beczkach i kisili go i wykorzystywali ten ser do magazynowania masła w środku. To były beczki o średnicy gdzieś 40 cm, wysokość też 40. Te beczułki górą się zwężały, jak stożki. No i tam, na samym środku tej beczułki, było zagrzebywane właśnie to masło. Zawinięte w jakąś szmatkę lnianą leżało w tym serze, przysypane. I to była taka lodówka, i one utrzymywało świeżość dość długo.

A wujka Mikoły pies nie był na uwięzi, biegał luzem. To był taki średniej wielkości kundel. I nie wiem, skąd się tego nauczył. Tam domy nie były zamykane, a przeważnie te beczki stały w korytarzach. I on wchodził do korytarza, ta beczka stała tam przykryta jakąś szmatą, więc tą szmatę wygrzebał, a masło zabrał i przynosił do wujka na podwórze. Nie jadł tego masła, tylko przynosił. Od jednego gospodarza, od drugiego, od trzeciego... Nieraz rano, jak wujek wstał, to widział parę tych maseł i nie wiedział, komu to oddawać później. Ale pewnie właściciele wszystko poznawali, tam nie było tajemnic w tej wsi.

Co jeszcze? Garnki, w których się trzymało mleko na kwaśne. Te garnki nazywały się "ładoszczaki". I wieszało się je na płotach. A te płoty tam były robione z kołków takich okrągłych, leśnych. Wycinało się po prostu w lesie patyki, z nich był płot robiony. I na tych kołkach wieszało się te garnki. Dokładnie tak samo jak w filmie "Sami swoi". I ten pies również te garnki zdejmował i przynosił wujkowi. Płoty były wysokości może metr, w każdym razie pies musiał w jakiś sposób na łapach się wspinać, żeby do nich dosięgnąć.

CZOŁG NA ŚCIEŻCE DO OLEJOWA PRZEZ CYGANOWĄ GÓRĘ

Las się kończył właśnie sporą górą, mocno pod górę się szło. I ta ścieżka szła aż pod sam kościół. A w czasie wojny na środku tej ścieżki był ruski czołg. To był taki, jeszcze nie T-34, ale bardzo podobny do T-34, tylko mały czołg. Ja byłem tam w środku, w tym czołgu. Był prawdopodobnie opuszczony z braku paliwa, bo uszkodzony nie był. Uszkodzili go dopiero ludzie. Bo wycinali na przykład z niego gumę z kół i brali na buty. Zelówki robili do butów, ponieważ skóry w czasie wojny nie było. A tutaj w tym czołgu była taka masywna, gruba guma na metalowych kołach. Było ciężko ją uciąć, ale jakimiś sposobami ludzie to wycinali.

DRZEWO Z LASU

Tu gdzie mieszkał Syniar, to ulica szła do dołu. A dalej, gdzie był las, znów podchodziła do góry. W każdym razie od nas, ponieważ myśmy tam mieszkali prawie że na górce, było bardzo fajnie widać jak na dłoni tą okolicę wsi. I te dymy z kominów, przy odpowiedniej pogodzie oczywiście, to szły pionowo w górę, takie słupy.

Węgla nikt nie używał, ja tam go w ogóle nigdy nie widziałem. A drewno z tego lasu pochodziło. Porządek był i w czasie wojny w tym lesie, że tam nie można było sobie tak brać. Można było tylko zbierać chrust i jakieś tam owoce. Pamiętam, że w tym lesie były orzechy laskowe, bardzo dużo tego rosło.

To było za Niemców i chyba już to była zima. Wujek Mikołaj Dajczak pracował w tym lesie przy wyrębie drzewa. I babcia powiedziała, czy bym ja nie mógł pójść do lasu, a miałem wtedy dziewięć lat, i przynieść, to się nazywało "chylaka" jakiegoś. Kawałek gałęzi, z tych odpadów, co oni tam cięli.

No i przyszłem do tego wujka i mówię, że babcia mnie przysłała po tą chylakę. A on mówi: no to wybierz sobie drzewo, to ja ci zetnę. No jak ja się mogłem tam orientować, jakie drzewo? I zresztą bardzo duża jest różnica kiedy drzewo stoi, a kiedy leży ścięte. Mnie się wydawało, że to jest malutkie drzewo ścięte i mówię: o, tego graba żeby mi wujek ściął. A on był taki hecowny człowiek. Lubił dowcipkować, chociaż nie bardzo zdrowe te jego dowcipy były.

No i on ściął tego graba i zadał mi na plecy. A ten las był tak jakby na wzgórku, trzeba było wejść w taką dolinę, gdzie były pola, które się nazywały "Kubaski". Nie zaznaczyłem tego na moim planie, tam jeszcze jakiś rów płynął, w którym była woda. To była taka przeszkoda, którą się łatwo przechodziło, to było bardzo płytkie i małe, szerokości stopy, może dwóch. Taki ściek jakiś melioracyjny. Ale w każdym razie było wgłębienie i trzeba było później wspiąć się pod górę, bo myśmy w Bzowicy na takiej górce mieszkali. Nie wiem, gdzie ten rów się podziewał, jak szliśmy do Olejowa, być może jakiś mostek był albo coś. W każdym razie gdy przypominam sobie jak ścieżką szedłem, to jego już go nie pamiętam. Za to pola dokładnie pamiętam, jak wyglądały.

No i w połowie drogi poczułem, że nie mogę tego graba nieść dalej. Bo takie pieczenie miałem na plecach w jednym miejscu, jakby ktoś papierosem mnie przypalał. A to już blisko było tego rowka. No i tak pomyślałem: jak ja to zdejmę, to kto mi to potem założy na plecy? I ja, 9-letnie dziecko, tego graba targałem dalej do domu, jakoś tam go przyniosłem. Pamiętam, że babcia zrobiła straszną burę wujkowi za to. Mówiła: jak ty mogłeś dziecku takie drzewo dać do niesienia! A on mówi: no wybrał sobie i chciał, to ja mu ściąłem.