"Nad Seredem" - felieton Andrzeja Niemojewskiego z 1888 roku
Dodane przez Remek dnia Listopada 09 2014 16:46:45
[źródło: Wędrowiec. Rok wydawnictwa XXVI. No. 41. Warszawa, d. 29 wrześnie / 11 października 1888 roku. Zachowano oryginalną pisownię.]

NAD SEREDEM.
Napisał
Andrzej Niemojewski.


Znasz-li ten kraj, gdzie pagórki czarno-glebistej ziemi halickiej, gdzie pszenica biała i złote fale wybujałego żyta? Gdzie rozciągają się moczary i trzęsawiska, a leniwy Sered nawleka na nić swego krętego biegu liczne jeziora i stawy? Brnie przez bagniska?

Ktoś przezwał ten kraj złośliwie "Kanalicją"...

Złośliwy człowiek! - Prawda, niezdrowe wyziewy unoszą się z gnijących moczarów; w żydowskich miasteczkach panują ustawicznie febry i przeróżne tyfusy. Ale niewysłowiony, pół stepowy, tęskny, senny urok owiewa ten kraj!

Stąpamy po ziemi dziejowych pamiątek. Tu ongi rozbrzmiewały wojenne okrzyki, warczały cięciwy tatarskie. Tu błąkał się Pseudo-Dymitr i ukrywał w zamku Załozieckim. Widnieją Podhorce, skąd śmigał emir Rzewuski na białym arabie. W Olesku gniazdo orła-monarchy, pogromcy nawały tureckiej. Dalej wysoki Podkamień, dalej Zbaraż.

Tam świat dumek i pieśni. Tam młokos Szczęsny nieszczęsną Gertrudę uwodził; smugi przewiewne, rozległe, szumiące lala ziół, wypiastowały legendy dla cudnej pieśni Malczewskiego.

Na czołach pagórków bielą się jasne kościółki; niżej, we wianku topól, kryją szare cerkiewki, zawsze skromne, zawsze w cieniu drzew, stare, omszone.

Między pagórkami, w niskich dolinach, rozlewają się jeziora. Dąbrowy je okoliły, na wodach rosną trzciny, szumią oczerety.

Miło szybować na zwrotnej czajce po niezmąconem przezroczu wód. Na powierzchni pływają lilje, kąpią się jak rusałki. Splątane rośliny kłębią się nisko w głębokiej toni. Nad czajką po błekitnem niebie migają rybitwy, zatacza kręgi liczne ptactwo; w oczeretach furkają stada kaczek, kotłują się nurki. Rozpromieniony Helios zieje żarem letnim na cieple wody. Jakieś miłe rozleniwienie zawładnie człowiekiem. Ot! legnie się na dnie czajki, spogląda w ciemnoprzejrzystą toń, słucha muzyki drżących fal, rozkołysanych trzcin i duma, duma...

Byle nie spojrzeć w głąb!

Bo tam mieszka na dnie dziwne społeczeństwo, a ilekroć spojrzy się na nie, zaraz rodzi się w duszy złośliwość.

Niestety!

Znacie to społeczeństwo... społeczeństwo raków!

Żyją w błotnistym mule na dnie i tam im tak dobrze! Społeczeństwo dość płodne, chociaż rośnie bardzo wolno, bo twarda skorupa stoi na zawadzie Są raki i raczęta...

Rosłe raki mają wzorowy apetyt; lubią przechadzać się po mule w zaułkach błotnistego państwa, w czem towarzyszą im zawsze wesołe raczęta.

Jakiś rybak-fantasta zapewniał mnie, że to silnie zorganizowane społeczeństwo. A chociaż wchodzi w kolizje pomiędzy przodem a tyłem, przecież posiada swych luminarzy, dyplomatów partykularnych, posłów na wiece racze, nawet coś w kształcie opinji...

Bo ród to szlachetny! Wystarcza przygrzać trochę w gliniance nad ogniskiem, a wnet udowodni, że jest karmazynem.

O czupurności tego raczego plemienia, sam naocznie miałem sposobność przekonania się, gdy w wesołem, gwarnem a kochanem towarzystwie, wybrałem się na lotnych czajkach i zapuściłem wędki z przegniłą wątrobą. Raki chciwie rzucały się na zdobycz, a ujęte w podsuniętą zręcznie siatkę, nastawiały groźnie szczypce, przewracały oczami z wyrazem nieopisanej irytacji!...

Każdy przecież ma swoją ambicję.

Sered toczy się leniwo przez trzęsawiska aż wpada w jezioro Załozieckie. Ślicznie położone są ruiny zamczyska! W pogodną noc pełni księżycowej rozlewa się morze mgieł po moczarach, a w środku szarzeją mury ze zwalonemi na pół basztami, jak zaklęte widziadło średniowieczne. Legendy-puhacze krążą tam w cieniach nocnych i straszą najpoczciwszych ludzi.

Tak pływa w mgłach ciemne zamczysko śród uroczyska minionych dziejów.

Noc szatą iluzyjnych cieniów osłania dolne i górne miasteczko.

Ale gdy pomroka rozpłynie się, gdy słońce wystrzeli na wschodzie z oparów purpurowych, gdy rozjaśni świat i gdy dzień zawita - wtedy zaiste pierzcha iluzja i pielgrzym ujrzy miasteczka siostrzane w całej prawdzie oświetlenia; okropność!...

Gwar, hałas, rejwach pejsatych bachurków, ścieki cuchnące, przejrzysto-kościste szkapiny, kramy żydowskie, bindy, łapcie...

Jerozolima!

Nad wodami Seredu rozwiesiwszy bety po drzewach, wrzeszczą piegowate judejki, przechadzają się zawsze poważni rabini w talmudycznem zamyśleniu, gładząc delikatną ręką białe, spływające brody; tu i ówdzie drypci szykowniejszy purec w atłasowym chałacie, zawijając kokieteryjnie rudy pejsik, gdy mija figlarną Ruchcię lub Surkę; tam belfer długi, wymokły, chudy, wyschły jak strąk, napędza wrzaskliwą dziatwę do ciemnego hajderu, trzciną wybija takt, a bachurles krzykliwym dyszkantem skandują chóralnie:

Kto - co? Kieszci - szko,
Kiego - cziego? Kieszci - szkiego.
Kiemu - cziemu? Kieszci - szkiemu,
Kiego - co? Kieszci - szko.

Niskie lepianki o ścianach ze słomy i gliny, biedne chatki, brudne i w błocie.

Żałosna ich fizyonomija skarży się na brak powietrza. Psy w rynsztokach szukają kości i poziewają.

Ale w dzień targowy, a broń Boże w jarmarczny, to harmider tu nie do opisania! Ryczy bydło, nawołują poganiacze, krążą dumni, przystojni chłopi rusińscy, na wozach siedzą cudne rusinki.

Cudne, urocze rusinki! Giętą figurkę przepasały pasikiem, na piersi ponętnej wstęgi i blaszki, oczy jak dwa przyćmione szmaragdy, brwi czarne niby ruchliwe jaskółki. Smagłe twarzyczki, uśmiechnięte...

Każą się kochać! A przed południem ledwie zjadą na targ jarmarczny. Do żniwa bez muzyki nie zaprosisz ich, choćbyś i wóz posłał! Więc zgrabne to, rozpieszczone; ziemia bogata, a lud wdzięczny jej zato.

W kurnych chatynach mieszkają kmiecie; apatycznie zapatrują się na przyszłość; ale lubią ssać miody dnia dzisiejszego.

Inteligencja miejska przedstawia się całkiem inaczej. W nieodzownem Kasynie gromadzi się świat męzki. Tam rozłożone stosy dzienników, pism perjodycznych, krajowych, zagranicznych, a w wielkiej ilości warszawskich; tu następuje wymiana myśli obywatelskiej, szkicują się pierwsze zarysy sylwetki przyszłego burmistrza; tu także majstruje się świdry, któremi kiedyś przewierci inteligencja dziurę w ścianie deskami zabitego jeszcze świata...

Pomału lecz statecznie.

Nietylko Egipt miał swe plagi! Galicyjskie miasteczka bywają także nawiedzane przez rozmaite klęski. Pomijamy tu owe biblijne ciemności...

Bo słońce, jak mówi Heine, marnem rzemiosłem się trudni. Gdy jedną cześć ziemi oświeci, tymczasem zaciemnia się druga półkula.

Pan Gautsch jest wprawdzie wspaniałym ministrem oświecenia, ale przy całej swej genialności posiada i genjalnie błędy luminarza sfer.

Biedne Załośce wiedzą o tem...

Mamy jednak na myśli inną plagę. Miasta galicyjskie płoną kolejno, jak szabasówki...

Każde bowiem jest wzorowym stosem rupieci, palnych materjałów, czekających tylko palca bożego.

Ten nie zwleka. I oto błyska pożoga, chulają (*) czerwone fale płomieni, chmury dymu żeglują nad halicką ziemią, wydają się "Jednodniówki", "Na pogorzelców", ofiarność sporadyczna ma pole do popisu, a filantropi sposobność do uronienia drogich łez. Panów burmistrzów nie sadza się do kozy za zaniedbanie rewizji strychów żydowskich; wodę zostawia się jeziorom i rzeczkom; w kraju pejsów i odpustów nie wierzy się w nieuchronne skutki przyczyn; Bóg dał, Bóg wziął, rodacy poratują - niech imię boskie będzie błogosławionem.....

Jest to tak logicznem jak fatalizm przyczyn. Dziw, że gród położony nad jeziorem Seredu w ubiegłym roku tylko pięć domów postradał! Sama sprawiedliwość wymagała, aby się był co najmniej pięć razy spalił...

Popatrz w te nędzne chaty miasteczka, zapadłe, cuchnące...

W grobie poduszek kotłuje się na jednym tapczanie z trzynaścioro dzieciaków pod opieką stuletniej babki. Niewidoma staruszka robi pończochę. Ojciec w kramie kredką na szafie pisze, matka porządkuje towary. Bieda siedzi na progu, epidemija na ramach wytłuczonego okienka. Zgnilizna, stęchlizna... Ludzkość odwraca twarz!

Rosną mogiłki. A umierać się nie chce...

Brak lekarzy czuć się daje dotkliwie. Młodzi eskulapi wolą niepewną dolę wielkomiejską od karjery partykularnej. W Załościach zamieszkał dopiero od lat kilku dzielny lekarz.

Miasteczka galicyjskie są dziś mitem w Europie. Królestwo posiada jeszcze Rypiny, innych nie wymienię... Ale to liche parodje halickich gródków. Miasto Seredu, Załośce, na czarnych torfiskach stojące, przedstawia oryginalny widok w porze deszczowej. Jest to Hades błota, potop mułu. W Radziechowie utopiła się krowa na środku rynku. Trwożni o swe życie mieszkańcy powbijali pale, skakunami zwane, i po tych pniakach ratuje człowiek duszę swoją, w ulewie.

Straszno żyć w zimie na kurhanach grodu załozieckiego! To kotlina ustawicznego przewiewu, a tuman śnieżysty, szalejąc w niej, zasypuje domy aż do kominów. Biedno wtedy na ziemi halickiej. Nędza na każdej chacie kładzie swoją dłoń. Ale znam miejsca przytułku, pociechy...

Na wzgórku, przy miasteczku wznosi się jasny klasztor sióstr miłosierdzia. Mieszkanie tych zacnych niewiast połączone korytarzem z niewielkim wprawdzie, szpitalem, ale za to wzorowo utrzymanym. Czysta pościel, zdrowy pokarm, dobre słowo i troskliwość zastępują leki. Cisza pogodna wszędzie; zacne siostrzyce ludzkości pełnią swe obowiązki...

Gdy zawierucha wyje na polach, mróz ścina wody jeziora, gdy krzepną w chałupach ogniska, trzaskają deski lichych drzwi, gdy zewsząd zlatują się widma niedostatku, a ludzie z przerażeniem pytają: co dalej będzie? - tu, w zacisznym klasztorze, pod opieką siostrzaną miłosierdzie czuwa, spełnia się ewangelja, w ciszy, bez oklasków wielkiego świata, uznania dumnych, zahartowanych szczęściem ludzi....

Przewieją wichry, odlecą śnieżyce, prysną lody na jeziorze. Wtedy słońce rozgrzewa przemarzłą ziemicę, wiosna ciepłem tchnieniem powiewów zapowiada swój powrót.

Wiosna osuszająca łzy. Wnet i gród załoziecki zmienia swą szatę. Gdy zawita kwiecień kwitnący, nasze miasto jak ogród! Okoliczne gaje, okrywają się białem kwieciem, co jak wianek oplatają miasto.

W nich stada rozkosznych śpiewaków. Chce się żyć i czuć że się żyje, czuć i kochać...

Bo ludzka natura jest słaba, a wrażliwa na piękno. Maj to opium...

Nad wodami Seredu i zwierciadlaną powierzchnią jeziora, ułudne zefiry pląsając śród ruchliwych fal eteru, budzą z uśpienia krzew róży, kwiecie miłości.

I puszcza pączki atrybut maja...

Bo to miesiąc niepokoju serc. W ciepłe ciche noce majaczy na niebie księżyc i srebrzy fale jeziorne. Wody szumią tajemniczo. Na moczarach okalających legendowe zamczysko przędzie mgła białe sieci oparów. Szarzeją strzaskane baszty i mury starożytne, gdzie może przechadzają się o północy, cienie Wiśniowieckich?...

Ciemne, spękane mury.

Śpi miasto. Daleko, daleko za widnokręgiem hen w górze, dwie stolice, cywilizacja, kwitnące grody, gorączkowe zabiegi, kupcy i artyści, kościoły i banki, szkaplerze i akcje...

Tu cisza. Śpi miasto.

Okruch przejawu społecznego. Wykopalisko....


(*) - tak w oryginale