Olejów za czasów Starzeńskich
Dodane przez Remek dnia Grudnia 02 2007 04:03:40
Część pierwsza wspomnień Michała Starzeńskiego. Na początku krótka wzmianka o wielkanocnym zjeździe na dworze jego rodziców w Olejowie. W czasach ojca autora, starosty brańskiego Macieja Starzeńskiego, na wystawnych przyjęciach i balach w małym Olejowie często bywali przedstawiciele ówczesnych elit, bogata szlachta i arystokraci. W tej skali nie powtórzyło się to już nigdy więcej w dziejach wioski i dworu. Potomkowie Macieja Starzeńskiego, a po nich hrabiowie Wodziccy prowadzili już znacznie skromniejszy tryb życia.

Niestety, dla autora były to sprawy powszednie, i chyba nawet mało interesujące, więc poza tym epizodem nie poświęcał im już więcej uwagi w swoich pamiętnikach (a przynajmniej nie ma tego w tej wersji wydanej w 1914 roku, bo nie mamy dostępu do oryginału wspomnień ani nie wiemy, czy kiedykolwiek jeszcze były wydawane). A dla wszystkich potomków Olejowian wielka szkoda, że nie możemy poczytać więcej o tamtych ludziach i ich hucznych zabawach.

Okruchy tamtego świata zapewne wciąż jeszcze są obecne na miejscu po dawnym olejowskim dworze. Fragmenty potłuczonych osiemnastowiecznych butelek po drogim angielskim piwie, polskich i zagranicznych winach, może jakieś kawałki ręcznie malowanej fajansowej ceramiki. Piszącemu te słowa marzy się taka szklana pieczęć z osiemnastowiecznej butelki jako pamiątka z wyprawy na Kresy. Ale niestety po wierzchu pewnie trudno to będzie znaleźć, a kopać w obcym kraju już bym się nie odważył.

Resztę tego fragmentu wspomnień Starzeńskiego zajmują sprawy gospodarcze i humorystyczny obrazek z pierwszych lat austriackiego panowania w Galicji.



[źródło: "Na schyłku dni Rzeczypospolitej. Kartki z pamiętnika Michała Starzeńskiego (1757-1795)". Wydał Henryk Mościcki. Warszawa 1914, nakładem Księgarni Gebethnera i Wolffa.] Zachowano oryginalną pisownię. Datowanie orientacyjne, bo autor, zapewne spisując swe wspomnienia po latach, nie wszędzie umieszczał daty.

1773? / 1774?

Do domu przybyłem w sam dzień św. Macieja, patrona mego ojca, i to zaledwie na kilka godzin przed przybyciem zaproszonych gości. Spodziewano się mego przyjazdu dopiero po Wielkiej Nocy; przyspieszeniem powrotu sprawiłem wielką uciechę rodzicom, którzy, znalazłszy we mnie wiele zmian na korzyść pod każdym względem, radowali się serdecznie moim widokiem. Stryj jezuita(*), zamieszkujący na stałe dom nasz, kontent z dobrze załatwionych sprawunków, ucieszył mi się nadzwyczajnie, ja sam rad byłem z siebie, z ludzi, z widzenia wszystkich, których kochałem i dotąd w mej pamięci dzień ten świeci mi, jako jeden z najszczęśliwszych w mem życiu.

Goście wkrótce zjeżdżać zaczęli. Ojciec mój, posiadający w wysokim stopniu takt, znajomość życia i obcowania z ludźmi, lubił niezmiernie towarzystwo i liczne zjazdy, dbał również o powodzenie u dam, w czem byłem do niego podobny i w dniu tym odebrałem dowody, że jeżeli czuły byłem na wdzięki dam, to i one nie pozostawały dla mnie obojętne. W liczbie gości znajdował się pewien kawaler maltański, bardzo już niemłody, wraz z niedawno poślubioną małżonką. Różnica wieku była między niemi wielka. Kawaler maltański zasiadł wkrótce po obiedzie do faraona, a młodzież, do której żona jego oczywiście należała, rozpoczęła gry towarzyskie. W ciągu zabawy dawano mi lekko do poznania, że ode mnie tylko zależało, aby z powodzeniem odegrać rolę Lovelace'a. Panie szykowały toalety na bal... Ograniczyłem się na frazesach. Trudno uwierzyć, a jednak uraza pani kawalerowej maltańskiej stała się przyczyną, że ominęła mnie jedna z lepszych partyi w kraju i przeszkodziła osiedleniu się w Galicyi.

Po wyjeździe gości ojciec zabrał mnie na konferencyę i wtajemniczył w rozliczne swoje kłopoty. Rząd austryacki dopominał się legitymacyi szlachectwa. Należało uporządkować genealogię, tytuły własności, które spoczywały w lwowskich archiwach, odszukać a następnie zaregestrować.

Przechodni, włóczący się po kraju, komisarze byli przyczyną ciągłych niepokojów i nieprzyjemności. Zjawiali się nagle po dworach, zabierali dokumenty i kwity, przytem rozpoczynali natychmiast śledztwo i poszukiwanie tytuniu, win zagranicznych, śledzi i piwa angielskiego, które jako w kraju, należącym do Austryi, uważane były za kontrabandę. Cyrkularze, wezwania płynęły jedne po drugich, pisane w języku niemieckim, niezrozumiałe były dla mego ojca. W całym domu jeden tylko stary służący mógł się jako tako z Niemcami porozumieć, ale stylu biurowego rozwikłać nie był oczywiście w stanie.

W ogóle rząd austryacki występował wrogo przeciw panom i szlachcie, zajmował się gorliwie stosunkiem ich do włościan, oczywiście na korzyść tych ostatnich. W kościołach, gminach, karczmach czytano im okólniki, wzywające do zrzucenia ciężkiego jarzma i składania skarg i zażaleń bezpośrednio rządowi. Nałożono podatki na karczmy. Ojciec mój usunął w swoich dobrach Żydów od szynkowania, nakazano mu składać rachunki skonsumowanej wódki. Wojskowi ze swej strony obrachowywali konie, ludzi, służbę. Do tylu i tak rozlicznych zajęć liczba dotychczasowa urzędników państwowych okazała się zbyt ograniczoną; jak sobie na to radzono, zobaczymy poniżej.

Niegodną również i niemiłą rzeczą dla właścicieli było to, że ich prywatni urzędnicy, rządcy i administratorowie, solidaryzowali się z rządem i jego komisarzami. Pod pozorem zwiększonej pracy żądali podwyższenia pensyi, sami zaś umieli posyłać fałszywe rachunki wydatków i prowadzić wesołe życie z wędrownymi "amtmanami".

Wtajemniczony we wszystkie szczegóły, przystąpiłem niezwłocznie do działania. Zapisałem sobie w notesie sentencyę łacińską: "Ne te terreat ullus labor, incipe quiesce, rursus incipe et perfines opus"(**) i w myśl jej postępowałem. Byłem grzecznym dla grzecznych, ale stawałem się dyabłem wcielonym, jeśli tego zachodziła potrzeba. Otrzymałem od ojca upoważnienie do kierowania kasą i czerpania z niej dowolnie. Zacząłem swą pracę od uporządkowania ksiąg i sprawdzenia rachunków. Przy tej rewizyi majątków Olejowa, Markopola i Koniuszkowa wyszło na jaw mnóstwo nadużyć ekonomów, którzy wszystko to, co chowali do kieszeni, kładli na karb chłopów, Żydów i remanentów, a te rosły z roku na rok. Po dwu tygodniach szalonej pracy doprowadziłem do porządku rachunki i wykazałem jasno deficyt: w kasie brakowało 20,000 florenów. Udało mi się odzyskać 14,000 fl. Podobny stan okazał się i w innych majątkach. Sprawców większych nadużyć oddaliłem, mniej winni przejęci zostali strachem i na przyszłość schwycili się innych sposobów, a mianowicie ciągnęli zyski przy każdym kupnie i sprzedaży. W gospodarstwie naszem kupowaliśmy jęczmień i owies, sprzedawaliśmy miód i zboże. Wiedziałem już wówczas, że cała tajemnica korzystnego handlu polega na tem, aby kupować towar z pierwszej ręki a sprzedawać ostatniej, t. j. samemu konsumentowi. Owies płaciliśmy w tych latach po 1 1/2 fl. za korzec; jęczmień po 4 fl. Owies odsprzedawaliśmy w Brodach po 7-8 fl. korzec na jarmarku; jęczmień szedł do browaru.

Wyjątkowe położenie Olejowa w najżyźniejszej okolicy Galicyi, w blizkości Zbaraża, Tarnopola, zwiększone zapotrzebowanie zboża, obfitość pieniędzy w kraju, a w końcu i porządek, jaki zaprowadziłem, stały się przyczyną szybkiego wzrostu fortuny mego ojca. Sam on z osłabionym silnie wzrokiem, choć domyślał się wszystkich nadużyć, nie miał dosyć energii, aby rozstać się ze swym komisarzem, panem Łęckim, który nieuleczalnie chory i niedołężny nie był w stanie podołać wszystkim interesom. Doczekawszy się mojego powrotu, chętnie obarczał mnie najróżnorodniejszemi poleceniami, których spisać nie jestem w stanie. Pomijam je zatem milczeniem, pragnę tylko zanotować tu jedno zdarzenie, datujące się z owej epoki, dosyć komiczne i malujące ówczesne położenie.

Pewnego razu chłopi przyszli oznajmić mi, że jakiś jegomość, podający się za komisarza okręgu złoczowskiego, przy objeździe wsi rozkazywał wydawać sobie żywność, pieniądze i konie, upijał się z popami, był przytem upoważniony od rządu, aby wyrazić olejowskim chłopom zdziwienie, że żaden z nich nie podał dotąd skargi na właściciela.

Zasięgnąłem rady mego ojca, który polecił mi czekać cierpliwie jego wyjazdu i skutków owej wizyty. Po upływie czterech tygodni zjawia się sam pan kapitan okręgu złoczowskiego ze swym pomocnikiem i służącym, w którym poznano wizytującego niedawno komisarza. Baron Tannhausen w ciągu pierwszego dnia okazał się bardzo uprzejmym. Nie zadawalając się samą rozmową, zaproponował grę w karty. Matka moja przyjęła propozycyę i rozpoczęto partyę lombra(***) z dość wysoką stawką. Stanąłem sobie na uboczu i po krótkiej chwili zauważyłem, że pan kapitan okręgu złoczowskiego oszukiwał nieznacznie, porozumiewając się ze swym sekretarzem i znacząc matadory. Miałem się jednak tyle na ostrożności, że nie wybuchnąłem odrazu. Matka przegrała kilkaset punktów.

Nazajutrz kapitan wręczył mi rozkaz wezwania chłopów z czternastu wiosek, mających wystąpić, jako świadkowie w procesie, obejmującym skargi przeciw mojemu ojcu wytoczone. Zakomunikowałem plenipotencyę ojca na moje imię wydaną i zażądałem wykazu owych zażaleń... Mieściły się one na czternastu kartkach i z małymi wyjątkami wszystkie były do siebie podobne, zredagowane ręką pana lokaja-emisaryusza. Wkrótce rozpoczęliśmy rozprawy. Z mojej strony oponowałem przeciw gromadnemu zwołaniu chłopów z oddalonych o 3 mile wiosek, dowodząc, że łatwiej będzie panu kapitanowi odbyć ten objazd, aniżeli pięciuset ludziom odrywać się od swej roboty. Zresztą podłóg rozkazów, nadeszłych z okręgu, około stu chłopów było zajętych transportem żywności dla wojska, oprócz tego czterdziestu ludzi wezwano do budowania stajni kawaleryjskich. Zwróciłem w końcu jego uwagę, że służący uczynił już zadość jego żądaniom, wszystkie bowiem kartki zapełnione już zostały podpisami chłopów. Pan kapitan zmarszczył brew i odłożył sprawę do dnia następnego. Dało mi to czas na sprowadzenie po dwu gospodarzy najuczciwszych i najznaczniejszych z każdej wsi. Oświadczyli oni, że przymuszeni przez rząd do przewożenia żywności dla wojska rosyjskiego utracili połowę swych koni na Multanach, ale że ojciec mój stratę wynagrodził, wypłacając 1,400 florenów, tudzież ofiarując kilka koni i około 200 sztuk wołów. Uskarżali się w dalszym ciągu na drożyznę soli, zakaz plantowania tytoniu, szykany urzędników i obowiązek dostarczania armii wozów i robotników. Zaświadczyli, że ojciec mój, chociaż dożywotni tylko właściciel Olejowa, nie przekroczył nigdy taksy czynszowej, wyznaczonej przez ks. Radziwiłła w r. 1747. Wogóle nie pragnęli oni nic więcej nad to, aby jaknajdłużej zachować tak dobrego pana, który się zawsze z nimi po ojcowsku obchodził. Chociaż zeznania te nie szły w smak panu kapitanowi, zmusiłem go do umieszczenia ich w swoich aktach, co uczynił, aczkolwiek niechętnie.

Inne paragrafy rozporządzeń kapitana dotyczyły przepisów policyjnych. Wszystkie osoby bez stałego miejsca zamieszkania, włóczęgów, którzy objeżdżali wsie, burzyli ludność, podszywali się pod rządowe godności, polecano wydawać w ręce władzy. Po przeczytaniu tego artykułu zapytałem włościan, czy podobny wypadek nie zaszedł w ich gminach. W odpowiedzi pobiegli do kuchni i przyciągnęli za uszy służącego kapitana.

Wkrótce zaproszono nas do stołu. W czasie obiadu wszedł do sali stary służący, który tylko co wrócił z dalekiej podróży. Dano mu posiłek i wina. Po chwili, ku wielkiemu naszemu zdziwieniu, staruszek, który miał wzrok osłabiony, poczyna oczy przecierać, robić jakieś miny, widzimy, że mu się zbiera na płacz. Nie pojmujemy, o co chodzi. Zdziwienie nasze wzrosło jeszcze, gdyśmy zobaczyli, jak staruszek rzuca się panu baronowi Tannhausen na szyję i woła: "Ach, lieber Karl, ist es möglich!"(****) Pan kapitan czerwony, jak piwonia, wściekły z gniewu, zrywa się od stołu i ucieka. Pokazało się, że ów "Karl", zbieg austryacki, żołnierz saski, został służącym u pana Renarda, przebywał w Białymstoku i tam zaprzyjaźnił się ze służącym mego ojca. Z Białegostoku udał się do Wiednia. Zajęcie Galicyi przez Austryaków i potrzeba zwiększenia liczby urzędników sprawiły, że werbowano ich mniej lub więcej szczęśliwie. W ten sposób pan Karl został kapitanem okręgu złoczowskiego.

Ojciec mój i stryj jezuita zakłopotani tym całym epizodem wysłali mnie do kapitana w celu ułagodzenia i uspokojenia wzburzonego jego umysłu. Zastałem go w wielkim niepokoju i rozdrażnieniu, pragnął gorąco, aby echo tego zdarzenia nie przedostało się poza mury domu naszego. Obiecałem mu solennie, że niedyskretnego lokaja zamkniemy pod klucz, a tajemnicę zachowamy. Pan baron złagodniał od razu. Stryj Jezuita do reszty go rozbroił, cytując ustępy z Pisma św., dowodzące, że zasługą jest dobijanie się celu pracą własną etc.

Cały proces od razu wyciszono. Kapitan w mojej obecności spisał raport prawdziwy i w pochlebnem świetle wystawiający stosunek włościan do mego ojca. Podczas, gdy wszędzie w okolicy chłopi rozgoryczeni na swych panów i podburzani przez rząd rzucali robotę i zostawiali pola odłogiem, w Olejowie wszystko szło, jak w zegarku. Ceny zboża natomiast się podnosiły, dochody płynęły do kas obficie. Ludność wiosek wzrastała, powiększona przez przybyłych ludzi z innych włości. W przekonaniu, że cały dobrobyt i umiejętne gospodarowanie opiera się na dobrych stosunkach z ludem, począłem od zyskania sobie ich zaufania. Ojciec mój, widząc dobre skutki mego systemu i zdolności moje administracyjne, powierzył mi zarząd wszystkich swoich majątków.



Przypisy:
(*) Ksiądz Melchior Starzeński

[źródło: "Złota Księga Szlachty Polskiéj" przez Teodora Żychlińskiego, Członka król. włoskiéj akademii heraldyczno-genealogicznéj w Pizie. Rocznik VIImy. W Poznaniu, Jarosław Leitgeber, 1885.] Zachowano oryginalną pisownię.

X. Melchior ze Starzenic Mzura Starzeński (XII pok.), szósty z braci a wiekiem trzeci z rzędu, wstąpił do zakonu Jezuitów i był rektorem kilku ich kollegiów. O nim pisze Franciszek Karpiński ("Pamiętniki" str. 37): "Mój profesor teologii Starzeński Jezuita, razem z socyuszem braciszkiem siedział u stołu (u Hetmana Wacława Rzewuskiego). Wszczął się dyskurs o Rzymie, gdzie Starzeński długi czas bawił, którego hetman zapytał, jak téż daleko może być prostą linią do Rzymu ze Lwowa, a ten odpowiedziawszy, że nie wie dokładnie, braciszek w głos odezwał się 30 mil spełna. - Wszyscy rozśmiali się i o czém inném Hetman dyskurs rozpoczął, kiedy po obiedzie ksiądz Starzeński i ja znim razem pożegnaliśmy Hetmana i ksiądz wyszedłszy z domu socyusza braciszka karcić zaczął, że się tak głupio u stołu ze swemi 30 milami do Rzymu wyrwał, on mu odpowie: "jużci lepiéj zrobiłem, jak Waszeć Dobrodzieju, żeś odpowiedział: Nie wiem, bo to brzydko dla Jezuity, ażeby czego nie wiedział." Na str. 47-8 znów pisze Karpiński: "Bawiąc we Lwowie miałem sposobność poznać księżnę z Sapiehów Jabłonowską, wojewodzinę bracławską. - Raz, gdym bawił u niéj, nadjechał przyszły mój lekcyi teologicznéj profesor Starzeński, Jezuita. Ja co Boga w doskonałości kładłem najpierwéj, po nim zaraz Starzeńskiego, a po Starzeńskim siebie, zdziwiłem się niezmiernie, kiedy księżna tak w dyskursie po kilka razy zagadnęła tę pierwszą podług mię po Bogu osobę." Po rozwiązaniu Jezuitów osiadł u brata Macieja, starosty brańskiego.

(**) "Niech cię żadna praca nie przeraża, zacznij ją spokojnie, spokojnie od nowa i dokończ dzieła"
(***) lombr - XVIII-wieczna gra w karty, jeden z prototypów brydża
(****) (niem.) "Ach, mój drogi Karl, czy to możliwe!"