Opis myśliwskiej przygody z grudnia 1869 roku, w której brali udział hr. Kazimierz Wodzicki z Olejowa i kierownik jego olejowskiej owczarni, pan Józef Bestecki. 18 stopni w archaicznej, używanej wówczas skali Réaumura, odpowiada naszym minus 22,5 stopni Celsjusza. Więc przy ponad dwudziestostopniowym mrozie, aż do zmroku, na koniach a potem na piechotę tych dwóch fanatyków łowiectwa przez wiele kilometrów ścigało biednego dzika, by go w końcu ukatrupić. Bez żadnego pożytku zresztą, bo zwłoki zwierzaka w nocy przysypał śnieg i nie udało się już ich odnaleźć. Obaj panowie mogli tą przygodę przypłacić życiem. Ale ludzi z tamtych czasów, przyzwyczajeni do surowego życia, byli odporniejsi i lepiej przystosowani.
[źródło: Ostatnie wspomnienia z ostatnich polskich łowów. Skreślił Leopold hr. Starzeński. "Łowiec". Organ Gal. Towarzystwa Łowieckiego. Rok XI. Nr 19. Lwów, dnia 1. Października 1890.]. Zachowano oryginalną pisownię.
W roku 1869 w grudniu zjechało nasze szczupłe grono do Bilcza, i jak zwykle, rozłożyło się obozem u dawnego naszego znajomego, kolonisty, pana Krebsa, gdzie w dwóch ciasnych izdebkach zamieszkali strzelcy, jak kto mógł, a służba, konie i psiarnia mieściły się po chatach innych sąsiednich kolonistów. Po jakich cenach ci potomkowie Giermanów ofiarowywali nam tę swoją gościnność, tego opisywać nie potrzebuję. Ale cóż było robić! Pod względem komfortu wiele pozostawało do życzenia, niemniej też i strona kulinarna nie byłaby z pewnością zadowoliła niejednego smakosza.
Jedliśmy bowiem tylko to, co nam żona naszego gospodarza zgotować raczyła; a te objady były do siebie codzień jakby dwie krople wody podobne, bo składały się wyłącznie z wieprzowiny z kapustą, lub dla odmiany z kapusty z wieprzowiną, ale za to co do ceny przypominały nam dokładnie objady u Sachera i aux Fréres Provenceaux.
Niezrównanym humorem obdarzony wiecznie towarzysz, ś. p. Wacław Hudetz, pobudzał zawsze nasz apetyt do tego niesmacznego jadła, powtarzając przysłowie: "Die Jäger und die Hund... fressen alles... und zu jeder Stund."(*) A więc codzień upojeni wrażeniami odbytych łowów, nie narzekaliśmy na niewygody, ani na złe jedzenie, i ten lichy objad po polowaniu smakował nam lepiej, niż wyrafinowanym miejskim smakoszom wszystkie ich przysmaki, czuliśmy się zdrowi i silni, urągaliśmy śmiało władzy Eskulapa, bo te bory zastępowały nam najlepiej Marienbad, Karlsbad i Ostendę, wrażenia łowieckie silniej wstrząsały nerwami naszymi, niż wrażenia dzisiejszych pielgrzymów do Monte-Carlo i bohaterów maczka i djabełka, a w nocy... sen, wywołany dziennym trudem, spadał na nas błogi i dobroczynny, pełen uroczych marzeń, niepodobny wcale do snu wywoływanego w rozstrojonem nerwowo społeczeństwie naszem, za pomocą morfiny lub chloralu.
O wschodzie słońca termometr wskazywał 18 stopni R. Otropionych mieliśmy kilka stad dzików, a więc nikt na temperaturę już nie zważał, bo lepiej niśli wszelkie futro zapał myśliwski ogrzewa. Na stadko, najbliżej od naszej osady otropione, bo między linią Iwanową a Krwawa drogą, wypuszczono psiarnię. Na lewem skrzydle jechałem na moim dowodnym Birkucie z Wodzickim na Rudziku, a przy nas jechał na swej klaczy Karce ś. p. Bestecki, dyrektor słynnej Olejowskiej owczarni, nieodstępny dawny towarzysz przygód myśliwskich Wodzickiego, pierwszorzędny strzelec i myśliwy. Reszta towarzystwa pilnowała prawego skrzydła na przeciwległej linii. Gon psów odezwał się w miocie, i ku przeciwległemu zdawał się zdążać skrzydłu. Utwierdziły nas w tem przekonaniu strzały, któreśmy tam usłyszeli. Wodzicki rzekł do mnie: "To Hudetz strzelił! Chybił oczywiście i dziki przeszły na prawo i wszystko skończone!... bo oni ich nie dojadą, a psiarnia pójdzie Bóg wie dokąd!" Zatrzymaliśmy konie i naradzamy się co czynić dalej, gdy wtem... na linię wypada doświadczony nasz ogar tropowiec Zagraj, i wietrząc, czwałem ku nam biegnie, za nim w ślad dążą dwa młode kundysy. "Psiarnia się rozerwała!" - zawołał Wodzicki - "Zagraj czegoś szuka! ha!... może będziemy mieli dwa polowania!"
Zagraj w istocie szybko koło nas przeleciał, wietrząc ciągle po linii, a owe młode pieski pędziły za nim - my puściliśmy się za nimi. Linia Iwanowa, którąśmy jechali, jest na kilka metrów szeroka, okopana sążniowym rowem, który służył tu, jak przy wszystkich liniach, tego równego a bagnistego rewiru, do osuszenia lasu. Głębokość tego rowu, przypływem wód ciągle podmulanego, jest dość znaczna, i w latach mokrych przeprawa przezeń jest prawie niemożliwą, a więc na tych rowach na pewnych przestrzeniach zarząd kameralny był porzucał mostki. Siano na liniach było własnością straży leśnej, a wątpić nie można, iż ona je sumiennie zbierała; otóż i teraz gęsto kopice otawy śniegiem oproszone stały na tej linii. Do jednej takiej kopicy dobiegł Zagraj i zaszczekał. Wodzicki już był przy nim i porwał za Beneszówkę, bo wiedział z doświadczenia, iż podczas silnych mrozów dziki, a osobliwie odyńce, bardzo często kopiec siana za schronisko sobie obierają. Ja jechałem za nim, a za mną Bestecki. Z pod kopicy siana w istocie, wyskoczył nagle odyniec. Jest to rzeczą trudną do uwierzenia, a jednak prawdziwą, gdyż to sprawdziliśmy na tropie, że ten odyniec, leżący w sianie, rano przepuścił o parę kroków sankami koło niego przejeżdżającego tropiciela, który trop jego widocznie prześlepił i nie wyruszył z barłogu.
Dzik ruszony przez Zagraja wpadł pod nogi Rudzika, ale w chwili, gdy Beneszówka Wodzickiego dwa razy zagrzmiała, Rudzik stanął dęba, i obie kule w śniegu znów zatonęły pod racicami odyńca. Zwierz nietknięty przesadzić chciał rów, lecz to było nad jego siły, zapadł się więc wraz z psiarnią i po krótkiej kąpieli w dalszym już był miocie. Wyznaję, iż byłbym mógł wygodnie, będąc przygotowanym do strzału i stojąc o kilkanaście kroków od tej sceny, strzałem ze sztućca położyć koniec tej jego kąpieli, ale nie przypuszczałem, ażeby strzały z Beneszówki i na kilka kroków chybiać mogły, więc nie chciałem przyjemności popsuć Kazimierzowi. Po chwili zbadawszy jednak istotny stan rzeczy, przekonawszy się, iż odyniec uszedł nietknięty, a rozbitki psiarni za nim pogoniły, puściłem się także za nim w szaloną pogoń. Przesadzenie rowu było niemożliwe, a więc szukać trzeba było mostku i - znalazłem go na moje nieszczęście. Był to mostek na rowie, a że to już było w czasach autonomicznych, więc był to już most autonomiczny, t. j. "most, którego niema". Były tam trzy belki zaśnieżone, a śnieg do złudzenia okrywał przestrzeń, w którejby inne belki być powinny, ale gdzie ich niebyło. Poczciwy mój Birkut przeczuwał zdradę, zaparł się z rozpaczą i przez most przejść nie chciał, lecz mój zapał myśliwski mnie zaślepił, i zmusiłem rozumniejsze odemnie zwierzę do przebycia tej przeszkody. Belki spróchniałe nie wytrzymały ciężaru, i w jednej chwili ja i Birkut zapadliśmy się wraz z mostem, po samą szyję, w głębokie oparzelisko, nigdy niezamarzające, które na nasze nieszczęście, właśnie pod tym mostem, rów kameralny przecinał. Tej kąpieli w oparzelisku przy 18 stopni R. opisywać nie będę. Chociaż zamiłowanym jestem hydropatą, ale mam przekonanie, że i sam Priessnitz nie byłby podobnej nikomu polecił. Niepozostało nic innego, jak tylko powierzyć losowi moich towarzyszy, a podążyć jak najspieszniej pod gościnną strzechę kolonisty Krebsa, i tam przemienić szaty. Tak się stało. Powróciwszy mokry i przeziębnięty, z mokrym i przeziębniętym Birkutem, ogrzałem się wedle zasady "similia similibus"(**) nacieraniem zimną wodą. Widząc, że słońce jeszcze wysoko, postanowiłem niezwłocznie powrócić do lasu; przywdziawszy więc inne szaty, a w braku drugiej pary berlaczy, lakierowane buty myśliwskie, wskoczyłem na konia mego masztalerza, który, siedząc cały dzień w domu, nie miał przezorności strzemion suknem lub krajką owinąć. Ciężko tę lekkomyślność okupiłem! Za pół godziny znalazłem się znów na Iwanowej linii, i myśliwskiem uchem śledzić zacząłem, czy mnie jaki słuch nie doleci, ale niestety!... nic... nic nie słychać!... a jakby na złość burza zaczęła się zrywać, i wiatr uginać począł szczyty brzóz i czarnej wierzbiny, a z gałęzi krzewów śnieg zmiatany począł mnie razić do koła. W dali, zdało mi się, że ucho zachwyciło huk kilku strzałów, ale w stronie przeciwnej, nie od Wolicy, ale od granicy Rudnik... to niepodobna, by się polowanie ku tamtej stronie zwróciło!... Nie! to pewnie jakieś słuchu złudzenie! A wiatr szumieć zaczął coraz silniej i śnieżne nadleciały chmury i zaczęło śniegiem białym, prawdziwym mieść dokoła, i po chwili biało było śród przyrody tak, iż lasy same wydawały się już tylko jakiemś złudzeniem, jakąś fata-morganą, ciemne konary drzew migotały już tylko chwilowo jakby cienie, ale i te cienie znikły, dokoła tylko biały całun, a na jego tle, ja stałem ośnieżony, na ośnieżonym koniu, jakby na prześcieradle postawiony marmurowy posąg konny Komandora w Don-Juanie.
Cóż tu mam dalej robić? Czegóż się już tu doczekam? pomyślałem, trzeba wracać do domu, a dygotałem od zimna, więc czwałem wypuściłem konia. Nie czułem tego zrazu, do jakiego stopnia żelazo strzemion oziębiło mi nogi, ale przybywszy przed chatę Krebsa nie byłem już wstanie o własnej sile zsiąść ze siodła; lewa nogę miałem całkiem odmrożoną. Nie zapomnę nigdy męczarni, które przebyłem tej nocy. Lekarstwa tysiączne, które mi wszyscy moi towarzysze radzili, były bezskuteczne, jedynie tylko smarowanie naftą przynosiło mi ulgę, i widocznie tylko zapał myśliwski mnie wyleczył, bo nazajutrz, pomimo odmrożenia nogi i bardzo dotkliwego bolu, pojechałem na polowanie. W nocy, przeziębienie spowodowane mimowolną kąpielą i odmrożenie nogi, przywiodły mi silną gorączkę. Jeszcze przed powrotem towarzyszy rzuciłem się na posłanie i pod wpływem lekarstw domowych, zadawanych mi przez Krebsa i jego żonę, twardo nareszcie zasnąłem, ale miałem sny okropne. Pół we śnie, pół na jawie, widziałem snujące się po pokoju postacie moich towarzyszy i słyszałem urywane wyrazy: "Niema Wodzickiego!... Niema Besteckiego!... Karka sama do domu powróciła!... Wysłać ludzi do lasu!... Zawierzucha!... Okropna zadymka!... Zabłądzą!..." a po tem znów chaos... i jęk wichru, który dzwonił w szyby i trzask belków chaty, opierającej się z rozpaczą pociskom zawieruchy. Na tle tego świata, który otaczał moją rozgorączkowana wyobraźnię, ujrzałem nagle dwa widma w drzwiach otwartych stojące, dwie białe postacie, śniegiem oproszone, podobne do posągu żony Lota w słup soli przemienionej. W tych dwóch postaciach zdało mi się niewyraźnie rozpoznać rysy Wodzickiego i Besteckiego. Północ właśnie biła na wiszącym na ścianie zegarze. To znowu jakieś gorączkowe widzenie!... Usnąłem... Ranek zimowy prześliczny, ani chmurki na widnokręgu, ale mróz siarczysty. "Dziki otropione w trzech miotach!" zbudził nas głos Besteckiego. Zerwaliśmy się wszyscy raźnie z naszych posłań, gorączka już mnie opuściła, a choć mnie odmrożona noga szalenie jeszcze bolała, zacząłem zaciągać berlacze. Gdyśmy się zajmowali wszyscy naszą toaletą, opowiedział nam Wodzicki przygody dnia wczorajszego, który do feralnych śmiało zaliczonym być może.
Gdy po mojej mimowolnej kąpieli pod mostem, odyniec z psami w gąszczach drugiego miotu zatonął, Wodzicki ścigał za nim wraz z Besteckim i dojechał go ostatecznie na obszernej łące, zeskoczył z konia i strzelił, ale mu znowu, i to nie po raz pierwszy, Beneszówka nie dopisała, bo kula gdzieś tylko lekko dzika zadrasnęła. Miałem zawsze wstręt niewypowiedziany do tej strzelby; niemogłem pojąć, skąd pochodziło to zaślepienie, to zamiłowanie Kazimierza do tego lichego instrumentu. On mi w tem przypominał tego niemłodego już mężczyznę, który popadł w sidła młodej zalotnicy i przez wspomnienie chwil przyjemnych niegdyś z nią spędzonych, zaślepiony nie widzi, że ona go oszukuje i do zguby prowadzi. To też i Beneszówce nigdy tego przebaczyć nie mogłem, że ta zalotnica tyle zawodów, tyle chwil przykrych co chwila przynosiła memu przyjacielowi.
Po tych nowych nieudałych strzałach rozpoczęła się znowu długa pogoń za dzikiem, który już się ostanowić nie dawał i tylko parł z kopyta. Przegoniono cały rewir Bilecki i pogoń dalsza rozciągnęła się aż na rewir Rudnicki. Zmęczony odyniec już chciał spocząć nareszcie, i ostanowił się znowu, ale był już w nie różowym humorze.
Tu znowu butny Rudzik, uprzykrzywszy sobie tak długą jazdę, zaczął się narowić i już pod żadnym warunkiem nie chciał się zbliżyć do ostanowionego dzika, ani spokojnie stać do strzału. Wodzicki zniecierpliwiony zeskoczył z niego, puszczając go na opatrzność losu, a Bestecki na swej Karce rozpoczął za nim po lesie bezskuteczną gonitwę.
Co tam znowu zaszło między Beneszówką a dzikiem, o tem żaden kronikarz nie wspomina, dosyć, że dzik, po krótkim wypoczynku, po nieudałym ataku na strzelca, wraz z psiarnią pomknął dalej, a Wodzicki piechotą w pogoń dalszą puścił się za nim, trąbiąc wciąż na Besteckiego. Ten zaniechał dalszej pogoni za Rudzikiem, i powrócił do swego pana, ale także już na piechotę, bo rozstał się niedobrowolnie ze swoją Karką. która potrafiła go zręcznie zawiesić między konarami starej lipy, a sama, znając drogę doskonale, wprost do domu uciekła.
Na piechurów przerobieni jeźdźcy, przez zaspy śnieżne, pomimo zapadającego zmroku i zrywającej się zadymki, z niepohamowanym zapałem dalej za dzikiem ścigali. Ciemno już było zupełnie, gdy go dobiegli nareszcie i rozpoczęła się straszna walka, w której krew lała się obficie, i padły dwa trupy. Odyniec legł nareszcie od strzałów Wodzickiego i Besteckiego; ale niestety!... i nasz wierny towarzysz tyloletnich myśliwskich wypraw, niezrównany stary tropowiec Zagraj, legł w tym boju od kłów rozjuszonego dzika. Ze sercem ścieśnionem, po utracie ulubionego psa, obaj myśliwi obrócili swe kroki ku domowi, zostawiając na pobojowisku te dwa trupy, już teraz obok siebie w wiecznej zgodzie leżące. Tylko śmierć cudu tego dokonać mogła, by pogodzić z dzikiem Zagraja. Śród ciemnej nocy, podczas szalonej zamieci, przez nieznane knieje, długo dwaj myśliwi brnęli przez zaspy śnieżne, zanim się dobili do gościńca, który ich zaprowadził, po dwumilowym pochodzie, do chaty Krebsa. Były to te dwa białe, ośnieżone widma, które się ukazały tej nocy rozgorączkowanej mojej wyobraźni, gdy w Krebsa chacie północ biła na zegarze.
Zaraz nam Kazimierz oświadczył, że w dzisiejszych łowach już uczestniczyć nie będzie, tylko się uda zaraz z Besteckim na wczorajsze pobojowisko, by podnieść ubitego odyńca i przywieść zwłoki poczciwego Zagrają, aby je uczcić, jak to się słusznie takiemu weteranowi należy, uroczystym pogrzebem. My wyruszyliśmy do lasu, a oni obaj sankami pojechali na pobojowisko, ale próżne były ich poszukiwania. Nocna zamieć naniosła zaspy olbrzymie, wszystkie tropy były zasypane wichrem, który bez przerwy dął do samej północy. Napróżno myśliwi szukali za śladem, rozpoznać się było niepodobieństwem; dzień cały zajęła im ta mozolna praca, i późno o zmroku zjechali się z nami w obozowisku, nie osiągnąwszy zamierzonego celu. Tak więc zwłoki dwóch wrogów i nadal obok siebie spoczywać musiały, pokryte białym śnieżnym całunem.
Zapewne dopiero kiedyś później wilki i lisy rozszarpały zwłoki odyńca, a sęp, albo orzeł z wiosną zawitawszy w te lasy, by w nich uwić swe gniazdo, usiadł może na szkielecie Zagraja i dziób stępiały na nim sobie ostrzył.
Leopold hr. Starzeński
(*) - niem. "Myśliwy i pies... zeżrą wszystko... i o każdej porze..."
(**) - łac. podobne (leczyć) podobnym
|