Aleksandra Półtorak - Moja Babcia Emilia...
Dodane przez Kazimierz dnia Listopada 27 2012 20:52:49
[źródło: Nasz kresowy dom nad Hukiem, Smolanką i Łopuszanką". Opracowanie zbiorowe pod redakcją Antoniego Worobca. Zielona Góra 2000.]


Moja Babcia Emilia...




Przeczytawszy książkę Antoniego Worobca pt. "Trościaniec Wielki", szczególnie zainteresował mnie rozdział "Dzieje wsi Trościaniec Wielki", w którym jest mowa, że dolinę rzeki Seret osuszali i regulowali zaproszeni z Holandii specjaliści. Bardzo interesujące jest to, skąd się wtedy wzięli Holendrzy na ziemiach Polskich. Aby rozwiązać tą zagadkę postanowiłam przeprowadzić wywiad z najstarszą w rodzinie Olendrów - Półtoraków - Emilią Półtorak, a jednocześnie z dawną mieszkanką Trościańca Wielkiego.

Babcia Emilia skończyła Szkołę Podstawową w Trościańcu Wielkim. Wraz z ośmiorgiem rodzeństwa pomagała ojcu w pracy. Nie znała dzieciństwa, ponieważ cały czas pracowała. Całe życie to tylko ciężka praca. Obecnie mieszka w Kosieczynie.

Zaczęłam więc od prostego pytania czy wie coś na temat nazwiska rodziny Olendrów.

Odpowiedziała, że niewiele wie na ten temat. Miała 18 lat, gdy opowiadał jej o tym brat dziadka Szymon, jeszcze w Trościańcu Wielkim. Pradziadek pracował w Holandii przez jakiś czas i powrócił na Podole. Ciekawe jest to, że w tamtych czasach, gdy obcy ludzie przyjeżdżali do wioski, nadawali im nazwiska trochę z powodu ich wyglądu a trochę z przyczyny ich pochodzenia, więc jest możliwe, że tamta ludność nazwała go Olendrem, ponieważ przybył z Holandii (Holender-Olender).

Zaciekawiło mnie to bardzo, a może pradziadek mojej babci jest z pochodzenia Holendrem? Jednak nie. Dowiedziałam się, że tylko wyjechał do pracy razem z bratem do Holandii i że nie jest z pochodzenia Holendrem.

No dobrze. Rozmawiamy sobie o tym, ale nawet nie wiem, jak się nazywa pradziadek Babci Emilii i w jakich latach żył. Warto by było wspomnieć o tym. Uciekła od rzeczywistości swoimi myślami i zaczęła opowiadać.

"Mój pradziadek nazywał się Adam Olender. Urodził się w Prusach, w okresie rozbioru Polski. Był prześladowany przez Niemców jak większość Polaków. Postanowił wyjechać z bratem do Holandii, do pracy. Gdy zarobili dość pieniędzy, wtedy Holendrzy skierowali ich do Austrii aby tam się osiedlili. Jechało ich około 100 osób. Przyjechali do Tarnopola, część ludzi osiedliła się tam, a druga część pojechała do Lwowa jednak zatrzymali się pośrodku, tzn. pomiędzy Tarnopolem a Lwowem, czyli w Trościańcu. Nabyli tam 100 ha ziemi i osiedlili się. Miejscowość tę nazwali Trościaniec Wielki, ponieważ na tych ziemiach rosła trzcina. Miał 9 synów: Szymona, Jana, Józefa, Wojciecha, Kazimierza, Marcina, Michalusia, Jana i Józefa (Hotka).

Jeden z nich to mój dziadek, ale niestety niewiele o nim wiem, ponieważ zmarł, kiedy się urodziłam. Wiem tylko tyle, że miał 4 synów, ponieważ jeden z nich to mój ojciec. Naprawdę nic więcej nie wiem".

Słuchając ją, próbowałam skupić się i wszystko to sobie wyobrazić. Zauważyłam, że babcia zachowuje się tak jakby przeżywała to jeszcze raz. Na pewno nie będzie jej łatwo mówić o tym wszystkim, wspominać matkę, ojca, rodzeństwo i jej ciężkie życie. To wszystko jest bardzo ciekawe, ale zarazem straszne. Na samo wspomnienie o rodzicach uśmiecha się. Nie pamięta kiedy urodził się jej ojciec - Józef Olender. Wie na pewno, że ożenił się z bardzo ładną i bogatą kobietą, z jej matką. Poznał ją w Trościańcu Wielkim, gdy wyszedł z wojska. Pobrali się w 1899 r. lub w 1900 r. Mieli 9 dzieci. Pierwsza piątka urodziła się jeszcze przed 1920 r. (Michał, Maryna, Wincenty, Zofia i Aniela), następna czwórka to: Józef, Emilia, Rozalia i Jan. Z całego rodzeństwa żyje jeszcze tylko trójka: Emilia, Aniela i Rozalia.

Dochodzimy już do czasów wojennych, czyli do 1914 r. Tutaj właśnie nasuwa się pytanie: gdzie cała rodzina przeżyła ten okropny czas I wojny światowej? Było to w 1914 r., gdy nie było jej jeszcze na świecie, jednak zaczyna opowiadać to, co jej przekazała matka.

"Moja rodzina mieszkała w Trościańcu, ale mój ojciec w tym czasie był na wojnie. Wrócił w 1917 r. Latem 1915 r. wieś znalazła się w śmiertelnym zagrożeniu. Zbliżał się front walk rosyjsko-austriackich. W wielkim popłochu pod kulami i łunie pożarów, nasz dziadek Sudal zebrał wszystkie córki z ich dziećmi i dobytkiem i uciekł z Trościańca na Halczyną Dolinę. Po wielu dniach tułaczki dotarli szczęśliwie do majątku ziemskiego w Kresowicach niedaleko Medyki (dzisiaj przejścia granicznego na Ukrainę). Dziadek pracował jako stolarz dworski i mieszkał w oficynach dworskich należących do hr. Stadnickiego. Tam usadowił swoje córki z dziećmi. Moja matka Zofia chodziła do pracy w pole, pracowała dorywczo w ogrodach, a czasami "na pokojach". Gdy skończyła się wojna, mama wróciła z Kresowic do domu i ojciec też wrócił z wojny. Z naszego domu zostały tylko zgliszcza, wszystko musieli budować od nowa. Wszystko było zniszczone i spalone. Po jakimś czasie urodziła się następna 4-ka, a starsze rodzeństwo odeszło już na swoje. W 1936 r. kupiliśmy ziemię na Bemówce i poszliśmy na parcelację, czyli osiedliliśmy się na ziemiach Manajowskich. Nasza parcelacja miała 7 gospodarzy. Żyliśmy tam 3 lata, do 1939 r. - II wojny światowej, a w 1940 r. Ruscy zabrali wszystkich parcelantów na Sybir".

I tutaj zaczyna się najgorszy czas dla całej rodziny, która została skazana na zsyłkę. Ponieważ nic jeszcze nie wiemy o rodzeństwie babci Emilii oraz co się działo z nimi, gdy mieszkali w Trościańcu Wielkim, więc zaczyna opowiadać. Skupia się i z lekkim uśmiechem mówi:

"Gdy się urodziłam moim chrzestnym został Józef (jego dziadek to stryj Kazik Olender), a chrzestną została Katarzyna Worobiec - mama Antoniego Worobca".

Wzdycha ciężko na samą myśl o ich życiu.

"Nie było lekko. Michał (najstarszy brat) wyjechał zaraz po wojnie w 1924 r. do Kanady, do pracy. Przebywał tam 4 lata, ale przysyłał pieniądze do domu. Wykonywał wszystkie możliwe prace. Pamiętam, miałam wtedy 5, a może nawet 6 lat, jak pisał listy do mamy. Mama bardzo płakała, ponieważ pracował w lasach, a tam codziennie ginęło wielu ludzi. W mieście nie było pracy, spał w jakichś barakach. Gdy przyjechał do domu, to za zarobione pieniądze kupił ziemię u sióstr zakonnych w Trościańcu, ok. 9 ha.

Wybudował się, ale gdy przyszła wojna zniszczyła wszystko. Miał tylko jedno córkę - Stasię. (Stasia wyszła za mąż za Franciszka Olendra i miała z nim 4 dzieci: Donatę, Mieczysława, Mariana i Urszulę. Po śmierci jej męża, Franciszka powtórnie wyszła za mąż za Mieczysława Łukasika. Obecnie mieszka w Kosieczynie).

Oprócz pieniędzy, przywiózł ze sobą adapter i wszyscy schodzili się z całej wioski, aby posłuchać płyt. Michał miał ich bardzo dużo. Młodzież nie umiała mówić dobrze po polsku i śpiewając uczyła się języka. Jeszcze pamiętam niektóre piosenki, tylko nie pamiętam wszystkich słów. Jednak jedną pamiętam całą".

Zaczęła śpiewać, była bardzo wesoła i taka uśmiechnięta. Ja oczywiście zaczęłam też się śmiać. I tak śmiejąc się zaśpiewała ją:

rA gdyby mi tak przyszło
na małżeńską sieć
to chciałbym małą, małą
żonkę mieć.
Gdy mała żonka jest
w tym różnica ta,
że z wielkiej sukieneczki
dwie sukienki ma.
A gdyby mi tak przyszło
na małżeńską sieć
to chciałbym małą, małą
tyci, tyciusieńką żonkę mieć.
Gdy mała żonka jest
w tym różnica ta,
że gdyby chciała go drapać
na krzesło musi wleźć".


Byłam pod wrażeniem. Upłynęło tyle lat, a jednak coś zostało w tej pamięci. Pośmiałyśmy się trochę, ale trzeba było pędzić dalej, bardziej w przyszłość. Zaczęła opowiadać o Marii, swojej siostrze.

"Maria miała 6 dzieci i mieszkała w Trościańcu. Nie pamiętam ich wszystkich. Wyszła za Olendra, jego przydomek "Nyszta". Podczas II wojny światowej, zabrali go na front i już nie wrócił, został zabity. Jej starszy syn Jan obecnie mieszka w Kosieczynie. W czasie wojny była ewakuowana na tereny Wołyńskie i sama wychowywała swoje dzieci. Gdy wróciła pojechali na zachód. Mieszkała w Kosieczynie. Najstarszy syn - Janek, ma 4 synów. Najstarszy z jego synów - Paweł, jest księdzem a reszta pracuje w gospodarstwie. W Kosieczynie wyszła za mąż drugi raz za Kinala (on był spod Zborowa). Żyła z nim 8 lat i umarł. Jednak ponownie wyszła za mąż za Półtoraka Franciszka z Trościańca, przydomek "Danyła".

Tu zatrzymała się. Cisza. Po chwili rozpoczęła znowu, jednak tematem tej rozmowy była Zofia.

"Zofia - wyszła za mąż za Józefa Półtoraka - "Stachów". Nie chciał mieszkać u naszych rodziców, więc znalazł starszych ludzi - bezdzietnych. Poszedł za pryjmaka (tak się nazywało osoby, które szły do obcych i utrzymywali ich do śmierci). Te starsze osoby zapisywali wtedy jemu ziemię i zabudowania. W czasie II wojny św. zostali ewakuowani na Wołyń. Później wrócili i wyjechali na zachód. Dojechali do Opola. Siostra zachorowała na tyfus i zmarła. Jej mąż - Józef, z dziećmi przyjechał z Opola do Kosieczyna, do rodziny. Jak przyjechałam z Syberii, to ona już nie żyła. Ja, jako siostra, zaopiekowałam się dziećmi i wyszłam za mąż za jej męża - Józefa. Zosia miała trójkę dzieci:

Najstarszy syn - Władek pracował na kolei. Ożenił się i mieszka w Oławie. Ma 4 dzieci.

Drugi syn - Bernard został księdzem.

Córka - Marysia pracowała w szwalni, wyszła za mąż i mieszka w Krotoszynie.

Następna moja siostra to Aniela. Wyszła za mąż jeszcze w Trościańcu Wielkim za Marcina Półtoraka, który był na parcelacji w Palikrowach. W 1940 r. została z dziećmi wywieziona na Sybir. Mąż i dzieci umarli na tyfus. Ona więc wstąpiła do wojska i wyjechała do Anglii. Obecnie żyje w Kanadzie. Wyszła za mąż drugi raz, ma 2 dzieci, które mieszkają w Windsorze.

Zaś brat Wincenty ożenił się z Michaliną Strąk i żył w Trościańcu do II wojny światowej. Później został wysłany na front. Mieli jednego syna - Józefa. Michalina zmarła podczas jego nieobecności. Wrócił z wojny do Kosieczyna, ożenił się drugi raz z Janiną Morawską. Mieli dwóch synów: Mariana i Stanisława, którzy mieszkają obecnie w Kosieczynie".

Prawie wiem wszystko. Prawie, ponieważ nie wiem jeszcze, co się działo z Emilią, Rózią, Janem i Józefem. Doszłyśmy do czasów, kiedy zapanował strach. Strach przed straceniem swojego majątku, strach przed wygnaniem a także strach przed śmiercią. Zaczęła opowiadać jak to wtedy było.

"Rodzice w 1936 r. kupili ziemię w Manajowie, na kolonii Bemówka. Mimo że pożeniło się 5 dzieci, to jednak zostało 4. Było za mało ziemi. Ojciec więc kupił ziemię Manajowską na Bemówce. Mieszkaliśmy tam 3 lata, było nam bardzo dobrze. Ojciec pracował i budował się. Ale jednego dnia przyszli i zabrali nas na Sybir. Wszystko przepadło".

Na pewno nie zaznaliście spokoju, kiedy wybuchła II wojna światowa. Musieliście uciekać i ukrywać się.

"W 1939 r. uciekaliśmy przed Ukraińcami z Bemówki do Trościańca. Zabili naszego sąsiada Dajczaka i już nie nocowaliśmy u nas w domu, ponieważ wiedzieliśmy, że kolejną ofiarą będzie nasza rodzina. Uciekliśmy przed nimi, tzn. rodzice i 4 dzieci do rodziny Worobców i mieszkaliśmy tam l miesiąc. Było bardzo ciasno, mieli tylko 2 pokoje. W jednym mieszkaliśmy my, dopóki nie zabrali nas na Sybir".

Najważniejsze jest to, co Babcia pamięta z nocy 10 lutego 1940 r. Niech wszyscy usłyszą j ak to naprawdę było. "Z nocy 9 -10 lutego przyjechali Rosjanie z NKWD i zrobili rewizję czy nie mamy broni. Wszystkich nas trzymali pod bronią, nie mogliśmy się ruszyć. Nic ze sobą nie wzięliśmy, ponieważ powiedzieli nam, że jedziemy tylko na 3 dni. Dojechaliśmy do siostry Zosi, by się pożegnać. Wtedy z lasu jechał Junak i powiedział, że jedziemy na Sybir. Dojechaliśmy na stację do Młynowic i staliśmy tam tydzień, siedząc w wagonach towarowych, zamkniętych, bez jedzenia i wody. Jechaliśmy w jednym transporcie z leśniczym, jechali wszyscy z parcelacji z Halczynej Doliny".

Nie mogę sobie tego nawet wyobrazić, jak można było przeżyć tyle czasu bez wody i żywności. Przecież każdy człowiek jeśli nic nie zje przez co najmniej 5 godzin to już jest głodny.

"Wodę mieliśmy w oczach. Dojechaliśmy na Sybir 10 marca. Ciągnęli nas cały miesiąc do Krasnego Uralu. Dawali tam baraki, które były takie małe, że nie było miejsca dla nas wszystkich, były dziurawe i śnieg padał przez belki do środka. Były tam pluskwy".

Byłam bardzo ciekawa, jak sobie tam radzili, ale nie tylko ja, na pewno każdy czytelnik jest tym zainteresowany, jaka panowała tam sytuacja, jak wyglądało ich życie. Każdy normalny człowiek by się załamał, nie dałby rady przeżyć. Może nawet nie próbowałby siebie ratować. Człowiek stał się okaleczony psychicznie i fizycznie. Jednak gdy ktoś miał rodzinę na utrzymaniu, musiał podjąć pracę, która ratowała ich wszystkich przed śmiercią. Gdy rozmawiałam o tym z babcią, popłakała się, ale nie przestała opowiadać.

"Tak, to naprawdę było straszne. Aż teraz mam łzy w oczach, gdy o tym myślę. Ale na szczęście to tylko wspomnienia. Gdy przyjechaliśmy, od razu brali nas na komisję, czy nadajemy się do pracy, jeśli tak to brali nas od razu. Jak wspomniałam już, dali nam po 400 gramów chleba na osobę, a ci co nie pracowali po 200 gramów. Sprzedawaliśmy to co mieliśmy na sobie, bo nic nie pozwolili wziąć z domu i nie mieliśmy co sprzedać. Po jakimś czasie powstały polskie placówki. Dawali nam mąkę, chleb, pieniądze. Ja poszłam z bratem Józefem do pracy, do kopalni (miałam 20 lat, a Józef miał 22 lata). W baraku mieszkało dużo ludzi, około 8 rodzin, było mało miejsca. Nie było ubrań ani butów, ale w kopalni dawali kombinezon i kalosze. Gdy uszyłam sobie sukienkę, to ukradli mi ją, gdy przebierałam się w kopalni. Kiedy wyjeżdżaliśmy z Krasnego Uralu to zaraziliśmy się w wagonach tyfusem. Ojciec zmarł na tyfus, a mama zmarła rok później, może z głodu, może ze zmartwienia, może z powodu chorób.

Podczas pracy w kopalni wydarzył się nieszczęśliwy wypadek. Do pracy zjeżdżaliśmy windą pod ziemię, ok. 170 metrów. Winda urwała się i uderzyłam się w głowę. Miałam ciężki uraz czaszki, nie pracowałam miesiąc czasu i zaraz po tym wyjechaliśmy z Krasnego Uralu. Dojechaliśmy do jednej z miejscowości w powiecie Czkałowskim. Zaraz po tym zachorowaliśmy na tyfus, jednak wyzdrowieliśmy. Wieczorem nigdzie nie wychodziliśmy, nikomu nic nie mówiłam, cierpiałam, żyłam nadzieją, że jeszcze wrócimy do Polski. Brat Józef był w wojsku, pisał do nas, że po nas przyjedzie jednak otrzymaliśmy kartkę z frontu, że został zabity. Mama zmarła w lipcu, a Józef we wrześniu.

Ludzie umierali a my pracowaliśmy tam w kołchozach. Ja jako pełnoletnia pracowałam przy dojarce, Rózia pomagała mi, Janek pracował na majątku, uczył się prawa jazdy, jeździł na traktorze. Bardzo mu się to przydało, ponieważ gdy przyjechał do Polski, zaczął pracować jako instruktor prawa jazdy. W kołchozach było tak biednie, jak na zesłaniu. Przed żniwami szliśmy i rwaliśmy kłosy zbóż, suszyliśmy je, męliśmy i piekliśmy placki, co nie było wolno. W koło nas były tylko stepy. Było tam pełno wilków, raz naliczyłam ich z ok. 20. Cały czas się modliliśmy, żeby nas nie zaatakowały, to było straszne. Pozostała tylko wiara w Boga. Gdy kogoś grzebaliśmy, to wilki w nocy wykopały i żarły tego trupa. Matki tam nie chowaliśmy, tylko zawieźliśmy do wioski. Cały czas się tylko modliliśmy, by przeżyć. Dali nam kawałek ziemi na ogródek, ale co posadziliśmy, to dziki w nocy wyżerały lub ludzie nam kradli. Wtedy więcej już nie sadziliśmy żadnych warzyw.

Nie oczekuję współczucia. Teraz to i tak to nic nie zmieni. Nikt mi wtedy nie pomógł i od nikogo nie oczekuję nic w zamian. Ojciec umarł na tyfus, ale można też powiedzieć, że z głodu. Został pochowany w mieście Czkałow. Nie byliśmy na jego pogrzebie, ponieważ wtedy leżeliśmy w szpitalu. Razem z nim grzebali jeszcze 20 osób. Nawet nie wiem, gdzie jest jego grób. A mama chorowała na malarię, na serce. Umarła rok później od ojca, ale już w kołchozie. My wszyscy byliśmy na jej pogrzebie. Została pochowana w kołchozie Krasnyj Lotczyk. Pochowano tam dużo Polaków. Ludzie dbali o swoje groby, stawiali pomniki, ogradzali żelaznym płotem, a nas nie było stać na takie rzeczy. Sami wykopaliśmy grób. Znajdowały się tam kości ludzi, chyba jeszcze z I wojny światowej.

Z kołchozów wróciliśmy do Polski, byliśmy u siostry Zosi, później Rózia pojechała do Elbląga. Mieszkała u koleżanki i pracowała w Energetyce. Jan wyjechał do Głogowa. Ja wyszłam za mąż za Półtoraka. Nie mieliśmy jeszcze gospodarstwa, więc chodziłam do pracy do innych ludzi, by zarobić na chleb. Dopiero w 1953 r. nadali mi gospodarstwo, za mojego ojca dzięki świadkom. Świadkowie musieli zeznawać w sądzie. Zaczęliśmy pracować, mieliśmy 1 krowę, 1 konia, no i dzieci, jego i nasze".

To było naprawdę straszne. A co się stało z wujkiem Józefem? Domyślam się, że jako mężczyznę zabrali go do wojska.

"Józef pracował w kopalni, nim go zabrali do wojska. W 1943 r. zabrali go z kołchozu i służył w Polskiej Armii, był saperem. W 1944 r. walczył pod Warszawą. Nikt nie znalazł jego grobu. Józefa i 20 oficerów posłali aby przepłynęli Wisłę i tam wszyscy zginęli".

Było ciężko, ale starała się, żeby wrócić do Polski.

"Gdy skończyła się wojna i powiadomili nas, że wracamy do Polski, ale nie na dawne miejsce, tylko na niemieckie. Nie mieliśmy nic do zabrania. Gdyby nie polskie placówki, to chodzilibyśmy nago. Wyruszyliśmy w styczniu 1946 r. Przyjechaliśmy do Polski w marcu. Jechaliśmy pociągami. Były takie stare, że się rozlatywały. Na stacjach mężczyźni zbijali je deskami. Przeważnie do pociągów zabierali rodziny wojskowe, czyli tych, którzy mieli kogoś w wojsku. Dojechaliśmy do Poznania, nas troje: ja, Rózia i Jan. Na torach gotowaliśmy ziemniaki, które wcześniej ukradliśmy. Później dowiedzieliśmy się, że w Zbąszynku jest ktoś z naszej rodziny. Władek Strąk spotkał się z nami i powiedział, że koło Zbąszynka, w Kosieczynie, jest nasza rodzina".

No i w ten sposób dostała się do Kosieczyna. Zaczynała wszystko od nowa.

"W 1946 r. osiedliłam się w Kosieczynie. Najpierw mieszkaliśmy u rodziny Półtoraka, obecnie jest to dom Płoszaja. Mieszkaliśmy tam 6 lat, ale później dali mi gospodarstwo, ok. 8 ha ziemi i mieszkanie, gdzie mieszkam do dziś. Rózia i Jan wyjechali jeszcze w 1946 r. Józef - mąż przyjechał w styczniu z Opola z dziećmi. W tym samym roku, co przyjechałam, wyszłam za mąż za Józefa Półtoraka, czyli w 1946r. odbył się ślub kościelny. W 1948 r. odbył się ślub cywilny. Twój dziadek Józef był głuchy, pracował w gospodarstwie. Mieliśmy tylko l konia. Gdy pracowaliśmy w SKR, zaczęliśmy pożyczać maszyny, wtedy było już lżej. Urodziłam 7 dzieci, córka Zosia umarła w wieku 5 lat. Oprócz nich wychowaliśmy jeszcze 3 dzieci mojej siostry Zosi i Józefa. Dzieci mojego dziadka z pierwszego małżeństwa, które wychowała moja babcia:

1. Władysław Półtorak - skończył Szkołę Podstawową w Kosieczynie. Później rozpoczął pracę na kolei. Po jakimś czasie wyjechał do Głogowa. Był w Rzyczycy, tam ożenił się, przyjechał do Oławy z żoną i dziećmi, gdzie mieszkają do dziś.

2. Bernard Półtorak - skończył Szkołę Podstawową w Kosie-czynie, Liceum Ogólnokształcące wieczorowe w Zielonej Górze i tam pracował w Banku. Później wstąpił do Seminarium Duchownego w Gościkowie. Obecnie jest Proboszczem w woj. Zachodnio-Pomorskim we wsi Pęzino, koło Stargardu Szczecińskiego.

3. Maria Półtorak - skończyła Szkołę Podstawową w Kosieczynie. Poszła do pracy. Pracowała w szwalni w Zbąszyniu. Zapoznała żołnierza, jak jechała do pracy w pociągu - Stefana Stachowiaka z Krotoszyna i wyszła za niego za mąż. Mają l córkę Ilonę. Obecnie mieszkają w Krotoszynie.

Dzieci mojej Babci Emilii:

1. Wanda Półtorak - ur. w 1947 r. Uczyła się w Szkole Podstawowej w Kosieczynie. Skończyła Technikum Rolnicze w Bobowicku. Pracowała w PGR.. Wyszła za mąż za Sakowicza. Ma 2 dzieci: Joannę i Tomasza. Obecnie mieszka w Zbąszynku.

2. Zdzisław, Stanisław Półtorak - ur. w 1949 r. Uczył się w Szkole Podstawowej w Kosieczynie, skończył Technikum Rolnicze w Bobowicku, a także Akademię Rolniczą we Wrocławiu. Ma trójkę dzieci: Bogusław, Marzena i Paulina. Obecnie mieszka w Lubinicku.

3. Janina Półtorak - ur. w 1953 r. Skończyła Szkołę Podstawową w Kosieczynie i Liceum Ogólnokształcące w Gorzowie. Wyszła za mąż i ma l córkę Annę. Obecnie mieszka z córką w Kanadzie, w mieście Toronto.

4. Zofia Półtorak - zmarła przedwcześnie

5. Wojciech Półtorak - ur. w 1958 r. Uczył się w Szkole Podstawowej w Kosieczynie, skończył Liceum Ogólnokształcące w Gorzowie i Policealne Studium Rolnicze w Starym Tomyślu. Ożenił się, nabył gospodarstwo rolne. Jest sołtysem wsi Kosieczyn i prezesem Spółdzielni Kółek Rolniczych w Kosieczynie. Ma 6 dzieci, obecnie mieszka w Kosieczynie.

6. Regina Półtorak - ur. w 1960 r. Skończyła Szkołę Podstawową w Kosieczynie, Liceum Ogólnokształcące w Gorzowie oraz studiowała na Akademii Ekonomicznej w Szczecinie. Tam poznała swojego męża, Władka Szapiela i wyjechali za granicę. Mają l córkę. Obecnie żyją w Kanadzie, w miejscowości Orilla.

7. Krzysztof Półtorak - ur. w 1963 r. Uczył się w Szkole Podstawowej w Kosieczynie, skończył Szkołę Zawodową Rolniczą w Trzcielu. Przepisaliśmy na niego gospodarstwo. Ożenił się, obecnie z żoną mieszka w Radomiu.

Autorką tego opowiadania jest córka Wojciecha Półtoraka - działacza samorządowego w gminie Zbąszynek - Aleksandra Półtorak

Ola zdała w 1999 r. egzamin dojrzałości. Aktualnie mieszka w Kosieczynie.

Kosieczyn 2000.