Dawny Olejów - pan mandator
Dodane przez Remek dnia Lipca 19 2010 16:13:38

DAWNY OLEJÓW - PAN MANDATOR



W starych księgach kościelnych, wśród urzędników hrabiów Starzeńskich, figurują też olejowscy mandatariusze. Wiemy stąd, że że w Olejowie mieściła się siedziba dominium, przy której urzędował pan sędzia i zapewne także funkcjonował dominialny areszt, czyli "koza". W tej ostatniej odsiadywali swoje wyroki różni pomniejsi przestępcy. Mieszkańcy wiosek olejowskiego klucza (Olejów, Bzowica, Białokiernica), lub obcy, przyłapani - używając dzisiejszej terminologii - "na gościnnych występach".

O mandatariuszach warto napisać więcej. Mandatariusz, czy też - jak nazywali go chłopi, "pan mandator", był sędzią w prywatnych majątkach ziemskich. Urząd ten wprowadzili Austriacy po zaborze Galicji, a zniesiony został w roku 1849 wraz z uwłaszczeniem chłopów. Za czasów I Rzeczypospolitej cała władza sądowa nad chłopem w majątkach prywatnych należała wyłącznie do jego pana. Mógł ferować dowolne wyroki, z karą śmierci włącznie, od których nie było już odwołania, nawet przed polskim królem.

Zmienili to Austriacy. Do sądownictwa wkroczyło państwo. W rękach właścicieli ziemskich pozostały kary za drobniejsze wykroczenia - a i to pod kontrolą. Kandydat na sędziego w majątku - mandatariusza - choć pensję płacił mu dziedzic, musiał mieć zdany państwowy egzamin i podlegał austriackim urzędnikom. Większe przestępstwa były wyłaczone spod jurysdykcji mandatariuszy i trafiały przed c.k. sądy. Los chłopa znacznie się poprawił. Wraz z ujednoliceniem sądownictwa zmniejszyły się nadużycia w ferowaniu wyroków. Czasem można się było od nich odwoływać, niektórym szczęśliwcom to się odawało. Dla naszych przodków i innych galicyjskich chłopów austriaccy cesarze i ich państwo stawali się obrońcami przed niesprawiedliwością panów.

Wracając do samych mandatariuszy, przepięknie i malowniczo ich skarykaturował Walery Łoziński, w swojej powieści "Zaklęty dwór". [Już poza tematem: w roku 1976 na kanwie tej powieści powstał serial telewizyjny o tym samym tytule, z Romanem Wilhelmim w roli starościca Żwirskiego. Wielu z Czytelników pewnie go pamięta. Drugoplanową rolę mandatariusza Gągolewskiego świetnie odgrywał pan Gustaw Lutkiewicz].

"Pomiędzy wszystkimi osobliwościami czysto galicyjskimi mandatariusz był niezaprzeczalnie jedną z najciekawszych. Zajmował on tak szczególniejsze w społeczeństwie naszym stanowisko, a miał tak właściwy zakres działania, że koniecznie musiał urobić się w pewien typ odrębny, przybrać pewne cechy i znamiona charakterystyczne.

Na poły oficjalista prywatny, na poły urzędnik publiczny, tak niby ni pies, ni ryba musiał całe życie chwiać się pomiędzy dwoma przeciwnymi siłami, balansować w pośrodku dwóch przeciwległych ciężarów, kurczyć się między młotem a kowadłem.

Płatny i zawisły od dziedzica, podległy władzy obwodowej, a przełożony nad chłopem i Żydem, upadał pod brzemieniem potrójnych obowiązków. Musiał, po pierwsze, dogadzać każdemu kaprysowi, każdemu zachceniu dziedzica, po wtóre, mydlić ustawicznie oczy władzy, a po trzecie, skubać, co się dało, chłopa i Żyda; a najczęściej wszystkie te trzy obowiązki spływały się naraz. Na tym też właściwie polegał cały talent, cała zręczność mandatariusza, aby w jednej i tej samej chwili pochlebić się i jaśnie wielmożnemu panu, i zyskać reskrypt pochwalny od starosty, i jakąś okrągłą sumkę, jakiś akcydensik nieszpetny capnąć do własnej kieszeni.
"

Głównym zadaniem olejowskiego mandatariusza była rola sędziego od spraw karnych w majątku. Przeprowadzał śledztwo i wydawał wyroki. Chodziło tu oczywiście o wykroczenia drobne, karane grzywnami pieniężnymi, chłostą czy kilkoma miesiącami aresztu. Cięższe przestępstwa, zagrożone długoletnim więzieniem lub karą śmierci (np. zabójstwa) podlegały już jurysdykcji c.k. "Gerichtu" (sądu) w Złoczowie. I tam też odstawiano podejrzanych lub sprawców na sąd i ukaranie.

Nie dysponujemy niestety informacjami o olejowskich przestępstwach i karach. Ale możemy się tu posłużyć przykładem z innych okolic. Aleksander Ubysz w jednym ze swoich wspomnień łowieckich przytacza opowiadanie byłego kłusownika z okolic Bełza, o imieniu Wasyl.

Tenże Wasyl w 1846 roku miał dwa razy do czynienia z tamtejszym mandatariuszem. W obu przypadkach za sprawą miejscowej czarownicy, zwanej Starą Dacychą. Owa czarownica była wdową po żołnierzu, zabitym na wojnie z Napoleonem. Wśród ludu niezbyt popularna, wierzono że potrafi sprowadzać nieszczęścia i trzyma w domu oswojonego diabła, tzw. "chowańca", który jej dopomaga w czarach i rzucaniu uroków. Za pierwszym razem "podpadła" Wasylowi zaczarowując mu strzelbę. Ten ją pobił. Sprawa doszła do mandatariusza. Wasyl musiał zapłacić Dacysze 5 "reńskich prostych", a samemu "mandatarowi" dwie żywe gęsi. Mamy więc tu przykład wyroku w sądzie dominialnym.

Za drugim razem było gorzej. Pewnego dnia, gdy czarownica Dacycha pod postacią kaczki fruwała sobie po okolicy, została postrzelona przez tegoż kłusownika Wasyla. Strzelił do kaczki - ta spadła - ale zamiast ptaka znalazł leżącą i jęczącą, podziurawioną śrutem Starą Dacychę. Taka przynajmniej była wersja Wasyla. Pan mandatariusz w to nie uwierzył, bo zamiast potraktować sprawę jako zwykły akt kłusownictwa czy chociażby nieszczęśliwy wypadek na polowaniu, miał chyba zamiar przymknąć Wasyla za usiłowanie zabójstwa. Wysłał ludzi na poszukiwania, ale sprawca zbiegł na bagna i ukrywał się tam przez dwa tygodnie. Przez ten czas gniew urzędnika minął, domniemana czarownica też podleczyła się z ran. Okazało się także, że z gospodarstwa Wasyla zniknęła krowa, zajęta na polecenie mandatariusza na poczet odszkodowania za rany (basarunku) dla wdowy Dacychy. "Mandatar już złagodniał, bom zaniósł mandatarce kopę czesanego lnu, ino basarunek kazali płacić". Ten basarunek wyliczono na 20 "reńskich prostych". Dla kłusownika była to olbrzymia suma. Musiał się zapożyczyć u Żyda w Uhnowie, ale rodzina odzyskała krowę.

Na tych dwóch przykładach widzimy ówczesny system kar w mandatariatach podobnych do olejowskiego. 5 srebrnych talarów za pobicie. Cztery razy więcej za ciężkie uszkodzenie ciała. To wszystko było odszkodowaniem dla ofiary. I przy okazji dodatkowy "bakczysz" czy "łapowe" dla mandatariusza, za przychylne potraktowanie i za to, że nie wymierzył dodatkowo kary aresztu. Raz dwie żywe gęsi, potem kopa czesanego lnu. Ciekawe, czy i ofiara coś dołożyła? Te dodatkowe "bonusy" stanowiły czysty dochód pana mandatariusza.

Ale jego kompetencje obejmowały nie tylko sprawy karne. Także sprawy cywilne - np. spadkowe. Oraz wszelkiego rodzaju zgody na małżeństwa, np. z udziałem małoletnich lub śluby między poddanymi z różnych majątków. Przed zniesieniem pańszczyzny było to bardzo utrudnione. Stąd np. w starych księgach kościelnych tak mało - a raczej prawie zupełny brak - ślubów między mieszkańcami Olejowa i Trościańca Wielkiego przed rokiem 1849. Choć wioski sąsiadowały ze sobą o kilka kilometrów, ich mieszkańcy należeli do różnych panów. Potrzebna była zgoda obydwu, a przy okazji wysokie koszty. Któryś z dziedziców w wyniku małżeństwa tracił przecież jedną "duszę". Zwykle żądano przy tym odszkodowania, na które mało którą rodzinę było stać. Większość małżeństw zawierano więc między włościanami należącymi do tego samego dominium.

Ciekawy - choć trochę podkoloryzowany - przykład działalności (i możliwości zarobku) mandatariusza w sprawach cywilnych daje wspomniana powieść Walerego Łozińskiego "Zaklęty dwór".

"- Pod utratą służby nie pozwól się aspan żenić Kiryle Harahucowi - nakazywał dziedzic peremptorycznie.

- W przeciągu dwudziestu czterech godzin udzielić konsens ślubny Kiryle Harahucowi albo wytłumaczyć się z słusznych i prawnie uzasadnionych przyczyn odmowy - upominał cyrkuł.

- Pozwól mi się żenić, wielmożny sędzio, z Jawdoszką Kogucianką, a przyniosę ci korowaj jak krakowska brama i krowę boczastą dam na rozpłodek, i czterdziestu sorokowców na papier i podpis - błagał małoletni Kiryło Harahuc.

Mandatariusz zgiął się we dwoje przed groźbą dziedzica, skrzywił się jak po łyżce pieprzu na reskrypt cyrkularny, a aż się zakrztusił pożądliwą ślinką na walną obietnicę Kiryły.

- Pal diabli taką służbę! - mruczał w rozdrażnieniu i co mógł naklął dziedzicowi w myślach, nawyzywał na cyrkuł, ale potem, jak zaczął się bić z myślami, kręcić, mataczyć, frymarczyć, aż koniecznie jakiś rozjemczy znalazł się środek, a tak i dziedzic się udobruchał, i cyrkuł przymilkł, i krowa stanęła w oborze, i czterdzieści sorokowców wpłynęło ad acta .
"



Gustaw Lutkiewicz jako mandatariusz Bonifacy Gągolewski.
Kadr z serialu "Zaklęty dwór" (rok prod. 1976).



Na koniec warto wspomnieć o poborze do wojska, w którym również uczestniczyli mandatariusze. W owych czasach (I połowa XIX wieku) służba wojskowa w państwie austriackim nie była jeszcze powszechna. Za to trwała bardzo długo. 10 lat w piechocie lub 12 lat w kawalerii Co roku poszczególne tereny musiały dostarczyć wyznaczoną z góry ilość rekrutów. Chłopi - co zrozumiałe - nie garnęli się zbyt chętnie do takiej służby. Istniały także możliwości nadużyć przy sporządzaniu list poborowych. Czytelnicy zapewne pamiętają z serialu "Janosik" odcinek w którym Murgrabia (grany przez Mariana Kociniaka) za odpowiednią opłatą wykreśla z listy bogatszych i wpisuje biedniejszych. Podobny mechanizm opisał Walery Łoziński:

"Wszakże wszystko to było niczym jeszcze w porównaniu z tryumfami, jakie odnosił rokrocznie w ważnej epoce rekrutacji, tego prawdziwego niewodu dla rybołówczej przebiegłości mandatariuszowskiej.

- Rekrutacja to nasz jubileusz - mawiał sam pan Gągolewski - Dla samej rekrutacji warto już być mandatariuszem.

Na kilka tygodni przed tym swym żniwem błogosławionym pan sędzia złoty już dostawał humor, a kiedy przyszło do wypracowywania pierwszych list konskrypcyjnych i innych zwyczajnych wykazów i sprawozdań, to jakby nagle o dziesięć lat odmłodniał.

Sam nie zajmował się nigdy potrzebnymi wyrobami urzędowymi, wszystko to spoczywało na głowie aktuariusza . Pan sędzia osobiście ślęczał nad innymi wykazami i wypracowaniami, układał wcale innego rodzaju listy.

- Taksuję moją trzodkę - mawiał sam do siebie. Naprzód wyróżniał wszystkich takich, za którymi żadne nie przemawiały nadzieje i którymi potrzeba było pokryć przepisany na dominium kontyngent, a na resztę nakładał pogłówny okup, odpowiedni zasobom każdego z osobna.

- Pańko Duma da tyle i tyle, Hawryło Ławryk, Harasym Cap, Dmytro Kowal tyle i tyle - zapisywał z ścisłą dokładnością do swych regestrów; a łatwiej by diabłu kupioną wydrzeć duszę, niż czcigodnemu sędziemu wytargować jeden szeląg z uchwalonego okupu.

Bo też arcydowcipne wynajdował sposoby, aby z góry przyszłych rekrutów piekielnym przejąć popłochem i ułatwić sobie egzekucję rozłożonych haraczów. Regularnie przed każdą rekrutacją wydawał formalną wojnę któremuś z mocarstw europejskich, a czasami nawet i azjatyckich. W jednym roku wszczynał spór z Francją, w drugim gotował się do zaboru Anglii, w trzecim najeżdżał Rosję, a w najgorszym razie wyprawiał się aż na Turków i tak strasznych w podaniach ludowych Tatarów.

- Bieda - mawiał z zafrasowaną miną do zgromadzonych na tygodniowej sesji wójtów - rekrutacja będzie strasznie surowa, bo nasz cesarz pójdzie na Francuza, a z Francuzem to rzecz niełatwa! Ho, ho, ho, niejednego to trzeba będzie żołnierza.

I tak szło porządkiem co roku, z tą tylko różnicą, że innym razem pan mandatariusz zamiast Francuzów gotował się zawojować Anglików, Prusaków, Rosjan, a w najgorszym razie spieszył jakąś okropną wewnętrzną przytłumić rewolucję. A dopieroż po takiej pogłosce tłoczyli się do pana sędziego ojcowie, matki, krewni i przyjaciele zapisanych na liście konskrypcyjnej parobków.
"

Te wszystkie pośrednie źródła - zwłaszcza powieść "Zaklęty dwór", zawierająca wątki mocno podkoloryzowane - oczywiście nijak się mają do olejowskich mandatariuszy. Ale Czytelnik zyskuje pewien obraz czym zajmował się "pan mandator" i jakie miał możliwości dorobienia sobie do pensji. Bo co by tu nie mówić, w dawnej Galicji była to bardzo intrantna posada i chyba bardziej dochodowa niż ekonom czy inni urzędnicy dworscy. Po raz ostatni cytując Walerego Łozińskiego:

"Bardzo często z kancelarii dominikalnej wiódł prosty jak sznurek manowiec na śliskie bezdroża, lecz częściej jeszcze mandatariusz na stare lata wypoczywał gospodarując na własnej wiosce lub brał całe klucze w dzierżawę, lub wreszcie osiadał w miasteczkach i w różne zyskowne zapuszczał się spekulacje"

Co konkretnego wiemy o olejowskich mandatariuszach?

Znamy tylko dwa nazwiska. W roku 1835 funkcję mandatariusza w olejowskim dominium pełnił pan Feliks Kordani. Nic bliższego o nim nie wiemy. W księgach pojawił się tylko raz, jako świadek ślubu chirurga Jana Komperta z panną Antoniną Stawińską, córką ówczesnego rządcy dóbr olejowskich.

Trochę więcej wiemy o Karolu Fellnerze, który jako mandatariusz występuje w źródłach z lat 1838-1855. Końcowe lata z tego przedziału są dla nas niejasne. Mandatariaty zniesiono w całej Galicji w roku 1849. Nie mógł więc pełnić tej funkcji - ale być może zapisywano ją przy jego nazwisku jak tytuł honorowy? Ze względu na długoletnią (co najmniej 11 lat) służbę? Zagadką też pozostaje, co pan Fellner robił w tych latach. Bo na pewno wciąż mieszkał w Olejowie, w domu nr 2 - więc na terenie dworskim. Tutaj rodziły się (i umierały) jego dzieci. Jaki był jego status? Czy wciąż pracował dla hrabiów Starzeńskich? Czy też pozostał tu jako domownik i zaprzyjaźniona z właścicielami osoba? Na to pytanie nie możemy odpowiedzieć. Po objęciu majątku olejowskiego przez hrabiego Kazimierza Wodzickiego Karol Fellner musiał się wyprowadzić. Ale niezbyt daleko. Osiadł w Manajowie i w latach 1860-1861 figuruje w źródłach jako właściciel części dóbr Manajów. Musiał więc zaoszczędzić trochę pieniędzy w czasie służby mandatariuszowskiej, skoro stać go było na zakup majątku ziemskiego.

Nieco informacji o tym człowieku. Pan Karol Fellner był synem Józefa i Brygidy z domu Łopackiej. Daty urodzenia nie znamy. Ożenił się z Marią z domu Lewicką, córką Leona i Agnieszki z domu Lenard. Data ślubu też nieznana, nie było jej w naszych źródłach. Mieli co najmniej pięcioro dzieci:
- syna Michała Juliusza Fellnera, ur. 1851 w Olejowie
- syna Karola Franciszka Fellnera, ur. 1852 w Olejowie
- syna Aleksandra Wiktora Fellnera, ur. 1854 w Olejowie
- córkę Felicję Joannę Fellner, ur. 1860 w Manajowie
- córkę Marię Zofię Fellner, ur. 1860 w Manajowie

Z dzieci Karol Franciszek Fellner zmarł w roku 1855 w wieku 3 lata, jako jedna z ofiar epidemii cholery. Synowie Michał Juliusz i Aleksander Wiktor na pewno przeżyli niemowlęctwo. W późniejszych latach obaj uczęszczali do Gimnazjum im. Franciszka Józefa I. Była to prestiżowa szkoła, w której uczyło się wielu młodych ludzi z ówczesnych galicyjskich elit (m.in. synowie hrabiego Kazimierza Wodzickiego). Co ciekawe, pomimo różnicy wieku (o 5 lat), obaj młodzi Fellnerowie trafili do tej szkoły jednocześnie, w 1868 roku. Młodszy uczęszczał do niej przez trzy lata, czyli dokładnie tyle, ile wtedy trwała edukacja w lwowskim gimnazjum. Starszy tymczasem zakończył naukę już po dwóch. Albo był bardzo zdolny i poszedł "na skróty" jako ekstern, albo nie był "orłem" - i z powodu braku postępów w nauce lub jakiegoś wybryku dyscyplinarnego musiał opuścić to prestiżowe gimnazjum. O losie córek już nic nie wiemy.

Mandatariusz Fellner zostawił wiele śladów w starych księgach kościelnych. On i jego żona często bywali proszeni na rodziców chrzestnych, głównie przy chrztach dzieci dworskich urzędników. A sam pan Karol był trzy razy świadkiem ślubu. Znaczyłoby to, że byli osobami lubianymi - a przynajmniej bardzo szanowanymi w swoim otoczeniu. Sami także mieli różne znamienite osoby jako chrzestnych swoich dzieci. Hrabiostwo Starzeńscy z Olejowa (dwa razy), hrabiostwo Baworowscy z Kołtowa, inny hrabia Baworowski z Myszkowic, właścicielka części dóbr Manajów Olimpia Kruszelnicka.

Co się dalej stało z panem Fellnerem i jego rodziną już niestety nie wiemy. Nie dysponujemy kolejnymi latami olejowskich ksiąg urodzeń i zgonów po roku 1865. A w księdze ślubów w latach 1866-1897 nikt o tym nazwisku nie występuje.

Na sam koniec ciśnie się pytanie, czy "pan mandator" Karol Fellner "darł skórę" z naszych przodków dorabiając sobie do pensji sędziowskiej? Przypuszczam, że tak. Choć może nie na taką skalę, jak ów fikcyjny Bonifacy Gągolewski, skarykaturowany w powieści Łozińskiego. Przypadły mu też w udziale schyłkowe lata, tuż przed likwidacją mandatariatów. Faktem jest jednak, że pan Fellner dorobił się majątku w służbie hrabiów Starzeńskich z Olejowa. Czy zaoszczędził z samej pensji? Piszący te słowa ośmiela się wątpić. W każdym razie w roku 1860 był człowiekiem stosunkowo zamożnym. Stał się właścicielem części dóbr Manajów. Warto podkreślić - właścicielem, nie dzierżawcą. Dwóch synów kształcił w elitarnym gimnazjum we Lwowie. Był częścią historii naszych przodków, która odeszła w zapomnienie po zniesieniu pańszczyzny.




LITERATURA:

Walery Łoziński: Zaklęty dwór. Wydanie VI. Wydawnictwo Literackie. Kraków 1973.

Na błotach bełzkich. Przez Aleksandra Ubysza. W: Łowiec. Rok V. Nr. 4. Lwów, dnia 1. Kwietnia 1882

Księga pamiątkowa półwiekowego jubileuszu Gimnazyum im. Franciszka Józefa I. we Lwowie. Zestawił Józef Białynia Chołodecki. Lwów. Nakładem Komitetu Jubileuszowego. Z drukarni i litografii Pillera, Neumanna i Sp. 1909.