Życie mojej babci Stasi - cz.1
Dodane przez Kazimierz dnia Kwietnia 30 2010 21:47:18
[źródło: Nasz kresowy dom nad Hukiem, Smolanką i Łopuszanką". Opracowanie zbiorowe pod redakcją Antoniego Worobca. Zielona Góra 2000.


Aneta Sołtysiak

Życie mojej babci Stasi



Kto myśli, że tylko biografie znanych ludzi są ciekawe, ten bardzo się myli. Ja także byłam w błędzie, dopóki nie wysłuchałam historii życia mojej Babci, Stanisławy Olender z domu Kusiak. W ciągu 90 lat przeżyła tak wiele, iż swym życiorysem mogłaby obdarować przynajmniej kilka osób. Jestem jedną z Jej piętnaściorga wnucząt, najmłodszą spośród wszystkich i cieszę się, że to właśnie ja mogę Wam opowiedzieć o mojej Babci Stasi.

Historie takie najlepiej jest zaczynać od początku, więc i ja tak zrobię.

Kilkaset lat temu, prawdopodobnie w I pół. XVII w., na tereny późniejszego Trościańca Wielkiego zaczęli przybywać nowi osadnicy z różnych stron Europy. Zamieszkali oni w pobliżu osiadłych tam już Rusinów, zajmując się karczowaniem lasów, osuszaniem mokradeł, a potem budową swych siedzib. Niezwykle żyzna ziemia oraz wielość łąk i lasów sprawiły, iż większość osadników zajęła się uprawą roli. Wielu z nich przybyło z bardzo daleka, m.in. z Holandii i Niemiec. Inni z kolei, poszukując swego miejsca na ziemi, dotarli tam z południowego wschodu Europy, prawdopodobnie z północnych Bałkanów (dzisiejszej Słowenii) oraz z Węgier. Ci właśnie przybysze dali początek rodowi Kusiaków, który później przez dziesięciolecia zamieszkiwał Trościaniec Wielki, zajmując się głównie rolnictwem, hodowlą trzody, a także po części rzemiosłem.

Mój prapradziadek zajmował się uprawą roli, której miał niemało. W jego posiadaniu znajdowało się 13 morgów żyznego pola i l ha łąki. Swój kryty strzechą dom wybudował w Trościańcu na wysokiej skarpie, tuż nad rzeką Smolanką. Zaraz za domem wznosiła się spora stodoła, a z podwórza widać było stajnie i obory, do których trzeba było schodzić ze wzgórza. Prapradziadek Kusiak ożenił się z Marią z domu Krówka. Urodziło im się czworo dzieci: Anna, Zofia i Maria oraz Jan, mój pradziadek. Anna wyszła później za mąż za Andrzeja Worobca, miała z nim syna Józefa i dożyła starszego wieku. Maria, będąc jeszcze panną, zginęła podczas I wojny światowej od wybuchu granatu, a Zofia wyszła za mąż za Michała Gerca, urodziła troje dzieci: Józefa, Agatę i Marię i zmarła podczas II wojny. Mój prapradziadek zmarł młodo i wdowa po nim ponownie wyszła za mąż. Jej wybrańcem był p. Wawyluk. Z tego małżeństwa urodziło się dwóch synów: Wojciech oraz Stefan. Wojciech osiedlił się na Milnie, miał pięcioro dzieci: Józefa, Anielę, Marię, Franciszka i Władysława, a Stefan mieszkał w Trościańcu zaraz obok kościoła i cieszył się wsparciem swych czterech córek: Jadwigi, Zofii, Anieli i Marii, która wyszła za mąż za Michała Płoszaja i mieszkała w Kosieczynie.

Mój prapradziadek Kusiak całe gospodarstwo pozostawił swemu synowi - Janowi, który urodził się w Trościańcu w 1874 r. Od najmłodszych lat pracował on bardzo ciężko, starając się pomnożyć jeszcze majątek, jaki pozostawił mu ojciec. Nigdy nie chodził do szkół, lecz mimo to był świetnym gospodarzem. Za pieniądze uzyskane ze sprzedaży plonów kupował jeszcze więcej ziemi, która wówczas była największą wartością i miernikiem zamożności. Tą ziemią mógł później wianować swe siostry, gdy te wychodziły za mąż.

Doszedłszy do odpowiedniego wieku, mój pradziadek postanowił założyć rodzinę z wybranką swego serca Anną z domu Drozd (zwaną Droździchą). Ponieważ była ona jego dalszą kuzynką, zawarcie tego małżeństwa uzależnione było od uzyskania zgody władz kościelnych. Proboszcz trościanieckiej parafii wystosował w tej sprawie odpowiednie pismo do Lwowa. Po wielu dniach oczekiwania nadeszła odpowiedź. Stwierdzano w niej, że małżeństwo Jana i Anny jest co prawda dozwolone, ale nie będzie pobłogosławione ze względu na zbyt bliskie pokrewieństwo. Młodzi musieli więc zrezygnować ze swych zamiarów, a Anna niedługo potem wyszła za mąż za kogoś innego. Jan również postanowił poszukać swego szczęścia gdzie indziej. Serce zaprowadziło go do oddalonej o ok. 20 km od Trościańca wsi Białogłowy, do domu Michała Pasiecznika. Tam właśnie, wraz z rodzicami i rodzeństwem, mieszakała Łucja. Była niebieskooką blondynką, średniego wzrostu, wyróżniającą się spośród innych panien pracowitością, życzliwym Usposobieniem, bogobojnością i, co także ważne, sporym wianem. Ojciec Łucji dał jej w posagu 4 morgi ziemi i niemałą łąkę. Po zaślubinach, które odbyły się niedługo, młoda gospodyni zamieszkała w mężowskim domu w Trościańcu. Ziemia, którą otrzymała w posagu, została sprzedana, a za uzyskane w ten sposób pieniądze Jan kupił grunt na Słotowym Polu w Trościańcu. W Białogłowach ich własnością pozostały tylko łąki.

Jan i Łucja uchodzili za bardzo szczęśliwe i kochające się małżeństwo. Gospodarzyli zgodnie, a pracowitość obojga pozwalała na zapewnienie sobie dostatniego życia. Oboje byli lubiani wśród sąsiadów, którzy chętnie ich odwiedzali i zapraszali do siebie. Spośród sąsiadów najbliższymi były rodziny: Hanczaruków i Wodeckich, a także rodzina Jana Łaciaka i Józefa Olendra, póki ten ostatni nie przeprowadził się na Bemówkę. Jego gospodarstwo zakupił Franciszek Daj czak (Grabas), który okazał się równie serdecznym sąsiadem jak jego poprzednik.

Jan i Łucja zajmując się gospodarstwem i pracą w polu na codzień ubierali się typowo, po wiejsku. Pradziadek nosił zwykle lniane spodnie i przepasaną na wierzchu skórzanym pasem koszulę, które to rzeczy własnoręcznie tkała i szyła mu żona. Łucja zaś, wzorem innych kobiet, ubierała się zwykle w lnianą bluzkę oraz spódnicę sięgającą prawie kostek, na której upinała zapaskę i fartuszek. Podobnie jak jej mąż chodziła boso, lecz zimową porą, gdy przyszły mrozy i śniegi, wdziewała buty z cholewkami, otulała się kożuchem, a na głowie wiązała ciepłą, wełnianą chustkę.

Moi pradziadkowie dochowali się pięciorga dzieci: Franciszki, Jana, Stanisława, Józefa i Stanisławy, mojej Babci.

Cała rodzina żyła spokojnie i dostatnio, póki spokoju tego w sierpniu 1914 r. nie zmącił wybuch I wojny światowej, wywołanej bezpośrednio zamachem na arcyksięcia Ferdynanda w Sarajewie. Z dnia na dzień rozpoczęła się masowa mobilizacja, która nie ominęła również Trościańca, który leżąc w Galicji Wschodniej podlegał jurysdykcji austriackiej. Do wsi przyjechali posłańcy, którzy bijąc w bębny obwieszczali zbiórkę wszystkich zdolnych do walki mężczyzn w kościele, gdzie miała się odbyć spowiedź i Msza św. dla nich. Jan Kusiak w tamtym akurat czasie był na polu i nie mógł słyszeć obwieszczenia. Dowiedziała się o nim natomiast Łucja i postanowiła natychmiast powiadomić męża, że ma się stawić na zbiórkę. Moja Babcia Stasia, która miała wówczas niecałe 5 lat, od razu zrozumiała jak tragicznie może skończyć się pójście jej taty na wojnę. Zaczęła więc płakać i prosić mamę, aby ta nie informowała Jana o mobilizacji. Łucja pobiegła jednak na pole i Jan stawił się w kościele o przepisanej porze. Tego samego dnia został wcielony do armii austriackiej, a nazajutrz ruszył na front walczyć z Rosjanami za cesarza. Moja Babcia przez długi czas miała żal do mamy o to, że pozwoliła iść tatusiowi na wojnę. Jan walczył na froncie wschodnim w okolicach Kaukazu ok. 3 miesięcy i tam również dostał się do rosyjskiej niewoli, gdzie przebywał przez 4 lata, właściwie do samego końca wojny. Później często wspominał tamtejsze niezwykłe mrozy, jakich nie przeżył w Trościańcu i straszny głód, jakiego w domu nie doświadczył. Paradoksem jest, że dopiero ta okrutna wojna pozwoliła mu zobaczyć kawał świata, gdyż wcześniej wyjeżdżał z Trościańca jedynie do Białogłów czy do Złoczowa.

Ciężkie wojenne czasy nie ominęły również Łucji, która wraz z małymi dziećmi pozostała w Trościańcu. W 1915 r linia frontu dotarła do wsi i wydano rozkaz całkowitej ewakuacji wszystkich mieszkańców. Łucja musiała opuścić gospodarstwo, spakowała niezbędny podręczny bagaż, ubrała dzieci i wraz z gromadą swych sąsiadów ruszyła drogą w kierunku Złoczowa. Musieli przebyć piechotą odcinek prawie 30 km właściwie po drodze nie odpoczywając. W Złoczowie zostali umieszczeni w pociągu, który zawiózł ich aż za Lwów do Gródka Jagiellońskiego. Na peronie w Gródku czekali już na nich urzędnicy, którzy kierowali rozmieszczaniem ewakuowanych rodzin po domach. Prababcia Łucja zwróciła się do jednego z urzędników z prośbą, aby jej i dzieciom przydzielono kwaterę w takim domu, w którym nie będzie innych dzieci, unikając w ten sposób niepotrzebnych niesnasek. Urzędnik spełnił tę prośbę i prababcia z pięciorgiem dzieci zamieszkała u pewnego starszego małżeństwa. Tam właśnie moja mała wówczas Babcia Stasia po raz pierwszy w życiu zobaczyła, że niektórzy ludzie śpią na posłaniach umieszczonych na piecach i po raz pierwszy jadła wypiekane w owych piecach pierogi z twarogiem, które były wielkie jak buty. Na tym wygnaniu prababcia z dziećmi była ponad dwa lata. Na wiosnę 1918 r wojna miała się już powoli ku końcowi, a front przeszedł pozostawiając po sobie tylko zgliszcza. Ewakuowani mieszkańcy Trościańca postanowili wrócić do domu. Między nimi znalazła się też prababcia. Przybywszy na miejsce z ulgą stwierdziła, że w obliczu właściwie całkowitego zniszczenia Trościańca, jej dom na wzgórzu ocalał, choć brakowało okien i drzwi, nie mówiąc już o inwentarzu lub wyposażeniu gospodarstwa. Zaczął się dla nich bardzo ciężki okres. Na przednówku nawet w normalnych latach się nie przelewało, ale zawsze w spiżarniach było nieco zapasów. Tymczasem wszystkim mieszkańcom Trościańca, których pola leżały odłogiem podczas wojny i nie dawały plonów, zaczął coraz bardziej doskwierać głód. Prawie wszyscy, także prababcia z dziećmi, chodzili do okolicznych wsi, gdzie wcześniej nie było frontu i których mieszkańcy mieli co sprzedać lub ofiarować. Ci, którzy powrócili z wygnania, otrzymywali od państwa kilka złotych, a także obdzielani byli zawartością paczek z pomocą humanitarną, jaka nadchodziła ze Stanów Zjednoczonych. W ten sposób moja prababcia uchroniła siebie oraz swe pociechy przed śmiercią głodową i doczekała się szczęśliwego powrotu męża późną wiosną 1918 r. Jan natychmiast zajął się gospodarstwem, które było w opłakanym stanie. Konieczne było usunięcie zarośli i perzu z pola, dokonanie niezbędnych napraw w domu, zakupienie nowego inwentarza i jak najszybsze obsianie i obsadzenie pola ziemniakami i kukurydzą. Koszmar I wojny światowej zaczął powoli mijać, wszystko powracało do normy, a zniszczony Trościaniec krok po kroku był odbudowywany.

Prababcia Łucja pochodząca z Białogłów często przemierzała piechotą tę drogę, aby odwiedzić swych rodziców i krewnych. Tak też zrobiła pewnego jesiennego dnia 1918 r. Wracającą do Trościańca prababcię zastała w drodze potworna ulewa. Dotarła do domu zupełnie przemoczona i zziębnięta, co sprawiło, że osłabiony organizm poddał się zapaleniu płuc. Moja 9-letnia wówczas Babcia pamięta swą mamę, którą trawiła wysoka gorączka i męczył okropny kaszel. Brak pomocy medycznej i lekarstw sprawił, że prababci nie można już było pomóc. Zmarła wkrótce w wieku 42 lat pozostawiając męża i dzieci w nieutulonym żalu. Śmierć Łucji najbardziej dotknęła małą Stasię, gdyż pozostałe rodzeństwo było już bardziej samodzielne.

Najstarsza siostra Babci - Frania, urodziła się w 1899 r. Po śmierci swej mamy, mając wówczas 18 lat, zajęła się prowadzeniem domu i wychowywaniem braci oraz młodszej siostrzyczki. Wkrótce jednak, bo pod koniec 1919 r., wyszła za mąż za Feliksa Wodeckiego, który był jej sąsiadem. Otrzymany w posagu grunt dołączyła do pola swego męża i oboje gospodarowali na ponad 13 ha. Frania zamieszkała u męża po sąsiedzku, co pozwoliło jej na częste doglądanie gospodarstwa ojca i pomoc małej Stasi w jego prowadzeniu. Frania mieszkała w Trościańcu do końca II wojny światowej dochowawszy się sześciorga dzieci. W 1945 r., wraz z wieloma innymi trościanieckimi rodzinami, wyjechała w ramach repatriacji na tzw. Ziemie Odzyskane i osiedliła się w Świebodzinie. Otoczona opieką swych bliskich dożyła 98 lat.

Drugie dziecko Jana i Łucji - Jan, ujrzał świat w 1902 r. Był niezwykle pogodnym, spokojnym i dobrym człowiekiem. Uchodził za najzdolniejszego z całego rodzeństwa, gdyż świetnie i chętnie się uczył. Ukończył 4 klasy i z pewnością kształciłby się dalej, gdyby nie przeszkodziła mu w tym wojna. Zasłynął jako twórca świetnych wierszy, które zaczął pisywać już w latach dziecinnych. Był obdarzony niezwykłym poczuciem humoru. 7 listopada 1927 r. ożenił się z Jadwigą Półtorak, z którą przeżył ponad 50 wspólnych, szczęśliwych lat i dochował się trojga dzieci. Pod koniec II wojny światowej został zwerbowany do armii gen. Berlinga i walczył m.in. na Wołyniu i w okolicach Puław. Z tego powodu starci! z oczu ukochaną rodzinę, która w międzyczasie opuściła Trościaniec i wyjechała na zachód Polski. Jan odnalazł żonę i dzieci w Krzepielowie, gdzie mieszkał do dnia swej śmierci 7 sierpnia 1999 r. dożywszy 97 lat.

Drugi syn - Stanisław, urodził się w 1904 r. i był bodaj najbarwniejszą postacią w rodzinie Kusiaków. Stasiu chodził do szkoły, ale w przeciwieństwie do swego brata Jana, uczył się niezbyt chętnie. Wolny od pracy w gospodarstwie czas wolał spędzać z kolegami. Ojciec mówił, że Stanisław to taki ich domowy filozof, bo Stasiu chętnie dyskutował i był ciekaw świata. W Trościańcu słynął z urody i radosnego usposobienia, co sprawiało, iż miał wiele cichych wielbicielek. Moja Babcia pamięta nawet przyśpiewkę, którą trościanieckie panny śpiewały o jej bracie: "Leciała wrona i siadła na baniaku, nikt ni taki ładny, jak Stasiu Kusiaków".

Na nieszczęście tych panien, ten wysoki, przystojny blondyn ożenił się. Jego wybranką była Zofia Dajczak (Halaburda), z którą miał syna - również Stanisława. Młodym małżonkom nie powodziło się zbyt dobrze i postanowili poszukać szczęścia i pracy daleko poza krajem. Wyruszyli do Argentyny, pozostawiając synka na wychowanie babci Dajczak. Osiedliwszy się na obczyźnie zaczęli się tam urządzać, jednak Zofia zachorowała i wkrótce potem zmarła. W 1937 r. Stanisław przyjechał do Trościańca, by odwiedzić syna i spędził tam prawie rok z rodziną. Opowiadał, że pracuje na statkach jako kelner. Nadchodzące wieści o zbliżającej się wojnie spowodowały, że postanowił wrócić do Argentyny. Tam ożenił się z Argentynką, córką miejscowego burmistrza, co podobno wiązało się z pewnymi trudnościami. Do rodziny pisywał regularnie aż do wybuchu wojny, a po jej zakończeniu jeszcze przez 4 lata korespondował z rodzeństwem, a szczególnie ze swym bratem Józefem, oraz pomagał im finansowo. Nagle jednak kontakt został przerwany. Rodzina miała podstawy, by twierdzić, że został zabity.

Trzeci brat - Józef, urodził się w 1906 r. Do szkoły chodził bardzo krótko, gdyż w zdobyciu wykształcenia przeszkodził wybuch I wojny światowej. Był bardzo pracowity, ale lubił też troszkę porozrabiać z braćmi i kolegami. Mimo braku wykształcenia uchodził za świetnego rzemieślnika, szczególnie w dziedzinach budownictwa i stolarki. Będąc miejscową "złotą rączką" często proszony był o postawienie domu wraz z konstrukcją więźby dachowej, co wykonywał ze świetnym rezultatem. Pod koniec sierpnia 1939 został powołany do wojska i już 2 września znalazł się na froncie. Nie walczył zbyt długo, gdyż 10 września jego jednostka została otoczona w Górach Świętokrzyskich, dowódca popełnił samobójstwo, a uciekający żołnierze wyłapani przez Niemców. Józef wraz z kolegami został wywieziony do obozu Altgraben, a następnie, jako mieszkaniec wsi, przydzielony do pracy na roli u niemieckiego chłopa. Pierwszy gospodarz był człowiekiem bardzo surowym, wymagającym i źle traktującym Józefa, który przepracował u niego 14 miesięcy. Następnie Józef został przydzielony do pracy u innego gospodarza, który okazał się bardzo dobrym, uczciwym i życzliwym człowiekiem. U niego Józef pracował do końca wojny i dobrze nauczył się j. niemieckiego. Dzięki tej umiejętności może do dziś korespondować z córką swego gospodarza. Po zakończeniu wojny Józef postanowił wrócić do Trościańca. W drodze dowiedział się jednak, że wszyscy jego bliscy, żona Kasia z.d. Olender i ich troje dzieci, wyjechali na Ziemie Odzyskane. Postanowił ich odszukać, co było bardzo utrudnione, lecz ostatecznie udało się, gdy dotarł do Broniszewic, gdzie jego rodzina osiedliła się na gospodarstwie. Józef ma obecnie 94 lata i mieszka w Dąbrowie Niemodlińskiej otoczony opieką swej córki Zosi i j ej rodziny.

Moja Babcia urodziła się w chłodny jesienny dzień 19.11.1909 r. jako najmłodsze, piąte dziecko Jana i Łucji Kusiaków. Podczas uroczystości chrztu św. w trościanieckim kościele parafialnym, w obecności rodziców i chrzestnych: Katarzyny Kusiak (Grabaski) i Jana Łaciaka, nadano jej imię Stanisława. Mimo, że rodzice przewidzieli dla córki inne imię, bo jeden z ich synów nazwany już został Stanisław, udzielający chrztu ksiądz stwierdził, że dziecko samo przyniosło sobie to imię, rodząc się w dniu św. Stanisława i o nadaniu innego imienia nie może być mowy.

Mała Stasia spędziła wczesne dzieciństwo otoczona opieką i miłością rodziców oraz starszego rodzeństwa, którzy mimo wielu zajęć w gospodarstwie starali się poświęcić jej jak najwięcej czasu. Jej mama Łucja często kładąc córeczkę spać śpiewała jej i pozostałym dzieciom pieśni oraz odmawiała z nimi modlitwę.

W kilka lat później, po śmierci mamy, na moją 9-letnią wówczas Babcię spadły wszystkie obowiązki prowadzenia domu i pomocy w gospodarstwie. Jej starsza siostra Frania była już wtedy zamężna i miała mnóstwo zajęć we własnym obejściu, które na szczęście znajdowało się po sąsiedzku. Z tego względu Frania codziennie przychodziła i pomagała małej siostrzyczce, ucząc ją wielu rzeczy. Do obowiązków Babci należało najpierw sprzątanie, dojenie krów i karmienie inwentarza, a z upływem czasu także gotowanie dla ojca, braci i siebie, pranie, przędzenie i tkanie płótna. Swe obowiązki Stasia wypełniała jak umiała najlepiej, a z każdym dniem uczyła się czegoś nowego.

Nie wszystko jej jednak udawało się tak, jakby sobie tego życzyła. Dziś ze śmiechem wspomina dzień, w którym upiekła swój pierwszy w życiu chleb. Obudziła się wczesnym rankiem z myślą, żeby zrobić ojcu i starszym braciom miłą niespodziankę. Wyciągnęła mąkę i w dzieży zrobiła zaczyn na chleb tak, jak ją tego nauczyła siostra. Uformowawszy piękny bochen, napaliła w piecu i włożyła tam ciasto. Chleb piekł się, a Babcia coraz bardziej niecierpliwie czekała na wyjęcie go z pieca. Nie mogła jednak stwierdzić, jak długo chleb się już piecze, bo nie miała zegara, a najbliższy czasomierz znajdował się na kościelnej wieży. Na dodatek nawet nie wiedziała za dobrze, ile czasu wymaga upieczenie dobrego pieczywa. Ponieważ bochen już ładnie pachniał, a czas oczekiwania dłużył się okropnie, Babcia Stasia uznała, że pewnie wypiek jest już gotowy. Jakaż była jej rozpacz i rozczarowanie, gdy po wyjęciu chleba z pieca okazało się, że jest on w środku zupełnie surowy. Moja Babcia bardzo płakała i przeżywała swą pierwszą kulinarną porażkę. Potem wyrosła na świetną gospodynię, co dziś poświadczają jej dzieci.

Dzisiaj dziwić może fakt, że na barki takiej małej dziewczynki złożono ciężar prowadzenia domu, podczas gdy w tym wieku większość dzieci bawi się i chodzi do szkoły. W tamtych czasach, czyli w latach 20-tych, praca dzieci w gospodarstwie rodziców nie była niczym wyjątkowym. Dzieci pomagały wykonując niektóre lżejsze prace, do których należało przede wszystkim pasanie krów i zajmowanie się innymi gospodarskimi zwierzętami. Na moją Babcię spadły jednak jeszcze dodatkowe obowiązki, które w innych domach należały do dorosłych kobiet. Dlatego też, jak mówi Babcia, na zabawę z innymi dziećmi w ogóle nie było czasu, a i ze szkołą bywało różnie. Babcia zaczęła chodzić do szkoły mając 8 lat, a jej nauczycielem był p. Cybulski. Najbliższa koleżanka babci - Zosia Olender, córka Józefa, która mieszkała w sąsiedztwie, często przychodziła do Kusiaków wołać Stasię do szkoły. Babcia, mimo starań, miała tak dużo pracy, że nie miała czasu pójść do szkoły. Podczas, gdy zaczynała się pierwsza lekcja, Babcia właśnie przygotowywała już obiad dla całej rodziny. Mój pradziadek szczególnie lubił placki z utartych ziemniaków, zwanych w Trościańcu barabojami. Swą edukację w szkole Babcia nierozerwalnie łączy z pewnym pięknym kilimem, którym na codzień było zasyłane łóżko. Kiedy kilim był w domu znaczyło to, że ojciec posyła moją Babcię do szkoły. Jeśli natomiast Stasia przestawała się pojawiać na lekcjach, ze względu na istniejący obowiązek nauki w szkole podstawowej, w domu Jana Kusiaka pojawiał się kurator z żądaniem wysłania dziecka do szkoły i zapłacenia kary za niedotrzymywanie tego obowiązku. Ponieważ płacenie gotówką nie było wówczas zasadą, Jan oddawał kuratorowi w zastaw ów piękny kilim, który wracał na swoje miejsce na łóżku wtedy, gdy Stasia pojawiła się w szkole. Dziś Babcia śmiejąc się mówi, że nawet już nie pamięta, jak często ten kilim wędrował tam i z powrotem. Faktem pozostaje jednak to, że mnóstwo obowiązków, jakie spoczywały na Babci w jej najmłodszych latach, sprawił, iż nie miała szans nauczenia się dobrze czytać i pisać, bo kłopotu nie sprawiały jej nigdy tylko litery drukowane.

Więcej niż szkoła nauczyło moją Babcię samo życie. Stasia, podobnie jak pozostałe dzieci, została przez swego ojca wychowana dosyć surowo. Jan Kusiak był człowiekiem skrytym, spokojnym, raczej milczącym i surowym, ale wielkodusznym, bardzo pracowitym i bogobojnym. Po śmierci żony bardzo posmutniał, stał się refleksyjny i jeszcze bardziej zwrócił się ku Bogu. Nigdy nie opuszczał niedzielnej Mszy św., pierwszy szedł do kościoła i ostatni z niego wychodził. "Dlatego czasami z niedzielnym obiadem trzeba było na niego czekać nawet kilka godzin" - wspomina moja Babcia. Bardzo ściśle przestrzegał postów. Przez cały okres Wielkiego Postu w domu Kusiaków nie gotowało się tłustych potraw, a nawet nie używano naczyń, w których takie potrawy wcześniej przyrządzano. W Wielkim Tygodniu Jan pościł bardzo ściśle. Jadł wyłącznie suchy chleb i popijał go wodą. W zwykłe niedziele podczas roku pradziadek nie wykonywał żadnych zbędnych prac. Nawet golenie i pastowanie butów zawsze odbywało się już w sobotni wieczór. Jan był bardzo poważany wśród mieszkańców Trościańca. Nigdy z nikim się nie waśnił, a jego najmocniejszym przekleństwem było: "niech cię licho porwie!". Często zapraszany wraz z dziećmi do sąsiadów na rodzinne uroczystości raczej, odmawiał lub po prostu nie przychodził. Pewnego razu zaproszony na wesele siostrzenicy Agaty ubrał się elegancko, wziął ze sobą prezent, ale doszedłszy za swą stodołę rozmyślił się i wrócił do domu. Przez ten kawałek drogi przeszła mu ochota na weselną zabawę.

Mijały lata i moja Babcia z małej dziewczynki przeobraziła się w panienkę. Z tamtych lat chętnie dziś wspomina zimowe wieczory, podczas których panie i dziewczęta z wioski gromadziły się u kogoś w domu na przędzenie lnu albo darcie pierza. Bardzo wyczekiwane były też wesołe zabawy i potańcówki w Domu Ludowym, gdzie chętnie chodziła tańczyć i spotkać się ze znajomymi. Była też zapraszana na wesela jako druhna (od panny młodej) lub jako śwityłka (od pana młodego). Tam też nauczyła się wielu piosenek i przyśpiewek weselnych, które doskonale pamięta i intonuje do dziś:

"Wesele się kończy, smutek się zaczyna,
płacze panna młoda, że już nie dziewczyna ".

"Komarze, komarze pij wodę powoli,
niech się nasi młodzi nażyją dowoli,
niech się nasi młodzi nażyją dowoli".

"Ile liści liczy las,
ile godzin mija czas,
ile kropel wpada w morze,
tyle szczęścia daj wam Boże ".

"Bratowo, bratowo, ja ci brata dała,
a ty mi za brata nie podziękowała ".

"Braciszku, braciszku pijmy po kieliszku,
pijmy po jednemu, bo się rozejdziemy".

"Jestem gospodynią, sama sobą rządzę,
do kościoła nie znam drogi, do karczmy nie zbłądzę ".

"Na moim ogródku rośnie piękny maczek,
kochajcie mnie panny, bom ja jedynaczek".


Trudno było trościanieckim kawalerom przeoczyć taką ładną, miłą i wesołą dziewczynę, jaką była Stasia. Z poważnymi zamiarami zalecało się do niej kilku chłopców. Jednym z nich, bodaj pierwszym, był Jasiu Żytyński. "Był ładny, wysoki, włosy miał jasne i nawet mi się podobał, ale milczący był raczej i tylko chyłkiem patrzył przez okno naszego domu, kiedy byłam w kuchni - opowiada Babcia - Kiedyś ojciec wrócił wieczorem i śmiejąc się powiedział, że jakiś wysoki chłopak stał pod oknem". Okna były nisko osadzone i nie było w nich firan i kiedy wewnątrz domu świeciło się światło można było dokładnie obserwować, co dzieje się w środku. A Jaś Żytyński przychodził, żeby chociaż przez chwilę popatrzeć na ukochaną Stasię. Babcia lubiła Jasia, ale nie odwzajemniała jego uczuć. Wkrótce "na horyzoncie" pojawił się kolejny kawaler - Szczepan Gruntowski, który był stolarzem. Któregoś dnia przyszedł do Kusiaków, ukłonił się mojej Babci i wyjął z kieszeni chusteczkę. Dając ją Stasi zapytał: "Pójdziesz, Stasiu, za mnie?". Babcia z uśmiechem odparła: "Odwróć się, będę szła za tobą!". W ten oto sposób kolejny kandydat na mojego dziadka został definitywnie skreślony z listy. Mająca wówczas 17 lat Stasia nie zamierzała wychodzić za kogoś, kto nie przypadłby jej do serca, choć, jak to wtedy było w zwyczaju, ogromną rolę w wybieraniu kandydata na męża odgrywał ojciec. Bez jego zgody nic nie mogło mieć miejsca.

Szczęście uśmiechnęło się do Babci pewnego letniego wieczoru, kiedy to wybrała się na chwilkę do swej najlepszej przyjaciółki Zosi Olender. Była ubrana po roboczemu, bo chciała tylko króciutko o coś zapytać i zaraz uciekać do domu. W tym momencie do swego stryka Józefa, ojca Zosi, przyszedł Franio Olender, syn Kazimierza. Uchodził on w Trościańcu za bardzo dobrą partię, był majętny, pracowity i wesoły. Wielu pannom podobały się jego ciemne, kręcone włosy, jasne oczy i szczupła sylwetka. Także moja Babcia była pod urokiem Frania. Jakież było jej przerażenie, kiedy on tak niespodziewanie zjawił się w tym samym miejscu, a ona była zupełnie zaskoczona i tak nieodpowiednio ubrana, by zrobić dobre wrażenie. Stanęła więc za drzwiami, a kiedy jej obecności nie można już było ukryć przywitała się szybko i równie szybko pobiegła do domu. Franio nie zapomniał jednak tego spotkania i tej dziewczyny. Cóż z tego, kiedy jego rodzice, Kazimierz i Anna, planowali ożenić syna z Anielą Kowalichą. Ojciec Anieli ustalił już wiano dla córki na sześć morgów, a na niedzielnej Mszy św. ogłoszone zostały pierwsze zapowiedzi. Franio nie był zbytnio zachwycony perspektywą ożenku "z rozsądku". Tymczasem ogłoszono już drugie zapowiedzi, a zaraz po nich przyszły teść miał dokonać aktu zapisu obiecanych morgów w urzędzie na rzecz przyszłej młodej pary. Jakaż była radość Frania, kiedy w dniu zapisu wpadł do domu zezłoszczony Kazimierz Olender i powiedział, że ślubu nie będzie, bo ojciec Anieli rozmyślił się i chce dać najwyżej trzy morgi. Nawet nie wiedział, jaką przysługę oddał tym samym Stasi i Franiowi.

Był już późny zimowy wieczór, niedziela, i moja Babcia dawno już leżała w łóżku, gdy nagle usłyszała pukanie do drzwi. Jan Kusiak otworzył i wpuścił do środka dobrze sobie znanego sąsiada. Był nim Józef Olender, były najbliższy sąsiad mieszkający już wówczas na Bemówce. Moja Babcia usłyszała wtedy następującą rozmowę:

"Pochwalony Jezus Chrystus. Czy ty wiesz, Janie, z czym ja tu przychodzę?"

"Nie wiem, ale zaraz mi powiesz" - odpowiedział mój pradziadek.

"Przychodzę pytać, czy wydasz córkę Stasię za syna mego brata Kazimierza. "Za Frania".

"Dobrze" - padła jasna i krótka odpowiedź.

Oprócz tego obaj panowie dokładnie omówili też kwestię posagu i stwierdzili, że jak najszybciej można dać na zapowiedzi.

Moja Babcia tej nocy wcale nie mogła spać. Tak bardzo się cieszyła! W domu Olendrów też bardzo się ucieszono z powodzenia misji Józefa. Najbardziej szczęśliwy był jednak przyszły pan młody.

Zaczęto przygotowania do wesela. Wówczas w Trościańcu odbywały się one właściwie tylko późną jesienią lub zimą, kiedy w polu nie było pracy i gospodarze mieli czas, by poświęcić się sprawom rodzinnym.

Ślub wyznaczono na 8 lutego 1928 r. Była to środa, gdyż wszystkie śluby odbywały się w dzień powszedni. Zwykle był to wtorek, ale akurat w tym tygodniu termin wtorkowy był już zarezerwowany, gdyż żenił się p. Sikora i ksiądz Włodyka zgodził się pobłogosławić młodym właśnie w środę o godz. 8.00 rano.

Dzień wcześniej u Kusiaków pojawiła się Marysia Żytyńska, która wszystkie młode panny upiększała do ślubu. Z wielką starannością potraktowała też włosy mojej Babci. Umyła je i uczesała, a potem, maczając kosmyk po kosmyku w wodzie z cukrem, nawijała je na papiloty. Przyszła także z samego rana, by pomóc Stasi w ubraniu ślubnego stroju. Moja Babcia miała na sobie dwuczęściową sukienkę z popielatej wełny, która została uszyta w Załoźcach. Natomiast piękne futro uszył p. Kułyma z Olejowa. Głowę Babci, oprócz misternych loków, zdobił bardzo długi welon i kokarda z szerokiej niebieskiej wstążki dorównująca długością welonowi. Tak pięknie wystrojona Babcia czekała na przybycie pana młodego. Franio zjawił się u Kusiaków wraz z całym orszakiem weselnym, który prowadziła załoziecka orkiestra p. Kulczyńskiego. Pan młody z rodzicami wszedł do domu, ukląkł wraz z przyszłą żoną przed rodzicami i teściem prosząc o błogosławieństwo. "Niech was Bóg błogosławi" - Jan Kusiak uczynił nad nimi znak krzyża i wszyscy udali się do wyjścia. Tego lutowego poranka było niezwykle wietrznie i gdy moja Babcia stanęła na progu domu, nagle wszyscy zgromadzeni ujrzeli, jak jej długi welon uniósł się w powietrzu porwany przez wiatr. Udało się go jednak złapać i umieścić, tym razem mocniej, na odpowiednim miejscu, czyli na głowie panny młodej. Następnie orszak weselny, znów prowadzony przez orkiestrę, udał się w kierunku kościoła. Tam odbyła się ceremonia zaślubin i moja Babcia stała się żoną Franciszka Olendra.

Młoda para wraz z zaproszonymi gośćmi z kościoła udała się do domu Jana Kusiaka na śniadanie. Wśród gości była oczywiście rodzina pana i panny młodej, oprócz jej brata Józefa, który właśnie przebywał w wojsku i nie dostał przepustki. Państwo młodzi mieli także swoją "świtę", czyli druhny, śwityłki oraz drużbantów. Swaty, jako dar od pana młodego, przynieśli korowaj. Było to okrągłe drożdżowe ciasto, na którego wierzchu zdolne ręce mistrzyń cukiernictwa umieszczały różne wzory i symbole. Na śniadanie podano gościom kawę z maślaną bułką, mięso w galarecie, rosół, bigos, gotowane ziemniaki i mięso pieczone. Przez kilka godzin jedzono, rozmawiano, śmiano się i śpiewano. Były też tańce, a każdy chciał porwać pannę młodą choć na chwilę w tany. Popołudniu, ok. godziny 16.00, rozpoczęła się ceremonia darowania. Swat, prosząc wszystkich zgromadzonych do darowania, kroił korowaj i podawał po szklance piwa. Rodzice, wujkowie, ciotki, kuzynostwo i pozostali otrzymując kawałek korowaja oraz piwo wrzucali do przygotowanego naczynia pewną kwotę pieniędzy, którą obdarowywali nowożeńców. Każdy darujący wysłuchiwał wówczas wyśpiewywanej przez drużbantów i druhny przyśpiewki, która akurat doskonale pasowała do danej osoby. Następnie upijał ze szklanki trochę piwa, a resztę wylewał za siebie przez lewe ramię, na szczęście młodej pary. Niejedna osoba stojąca z tyłu została oblana złotym trunkiem, a śmiechu było co niemiara. Pod wieczór wszyscy goście prowadzeni przez orkiestrę zaczęli przeprowadzać uroczystość do domu Olendrów. "Miejsce zamieszkania" zmieniły też podarunki, jakie młodzi otrzymali. Drużbanci nieśli za orszakiem m.in. poduszki i pierzyny, jakie mój pradziadek Jan podarował swej najmłodszej córce.

W domu Kazimierza Olendra, mojego drugiego pradziadka, wesele odbywało się dalej. Jedzono różne wspaniałości. Rzeźnik przygotował potrawy z cielaka i prosiąt. Poza tym raczono się wspaniałymi pierogami z serem i galaretą. Pod dom weselny przyszła młodzież z całego Trościańca, by pobawić się i wypić zdrowie państwa młodych. Między zgromadzonymi znalazł się także Jasiu Żytyński. Stał jednak tylko z boku i tęsknym wzrokiem wodził za panną młodą.

Moja Babcia zapewnia, że był to jeden z najszczęśliwszych dni w jej życiu. Wyszła za mąż za ukochanego Frania i spotkała się z wielką życzliwością swych "nowych" teściów. Była bardzo lubiana przez teścia. Pradziadek Olender traktował ją jak własną córkę. Nigdy nie było żadnych kłótni ani nieprzyjemnych sytuacji, gdyż zarówno moja Babcia, jak i pradziadek bardzo cenili sobie spokój i wzajemnie się szanowali.

Aneta Sołtysiak
Zielona Góra