Z krainy wojny, ognia, głodu i powietrza...
Dodane przez Remek dnia Listopada 11 2009 13:07:36

Na stronie internetowej "Olejów na Podolu" gromadzimy materiały opisujące życie naszych przodków na Kresach. Dla starszych okresów - jak np. I wojna światowa i lata tuż po niej - bardzo trudno coś znaleźć. Bezpośredni świadkowie już nie żyją, nie można ich więc wypytać. W książkach historycznych trafiają się czasem opisy bitew, ale z reguły nie ma tam wzmianek o zwykłych ludziach i ich codziennym życiu.

Mamy jednak informacje pośrednie. W niniejszym artykule zamieszczamy dwa wypisy z książki lekarza z Podkamienia, napisanej na początku 1919 roku. Pierwszy dotyczy wsi Zwyżyn, a drugi jakieś wioski na literę P. - autor nie podał pełnej nazwy - niedaleko Podkamienia (Palikrowy? Pieniaki?). W każdym razie z terenów oddalonych tylko o kilkanaście kilometrów na północ od Olejowa, Trościańca Wielkiego czy Załoziec. Więc stosunkowo blisko.

Są tutaj wątki, które kiedyś słyszałem w opowiadaniach mojego dziadka z Bzowicy. O powrocie do spalonych domów i życiu w ziemiankach. O strasznym głodzie. O niewypałach czy niewybuchach (przy jednym takim poniósł śmierć rówieśnik starszego brata dziadka - dzieci widziały jego poszarpane zwłoki, potem były na pogrzebie). I wreszcie o epidemiach, które dopadły żyjącą w tej nędzy ludność. Ta tylko różnica, że mój dziadek lepiej zapamiętał epidemię tyfusu latem 1919 r. - w której zmarło jego dwóch stryjów i wielu innych mieszkańców Bzowicy - zaś autor źródła opisuje epidemie z 1918 roku.

Materiał jest warty dołączenia do naszej kolekcji źródeł. Opisuje podobną rzeczywistość do tej, która stała się udziałem Bzowicy i Reniowa, wiosek kompletnie zniszczonych w I wojnie światowej. A pewnie i innych w tamtej okolicy. Kolejne okruchy lusterka, w którym przechowały się odbicia naszych przodków. Oni przez to wszystko przeszli - i wytrzymali, bo inaczej nie byłoby nas na świecie. Ale nie każdy miał takie szczęście.

R.P.




źródło: "Upiorna tyraliera". W: Wacław Orobkiewicz: Z dziejów walk i cierpień na Kresach. Z 12 ilustracyami. Lwów - Warszawa. Książnica Polska Tow. Nauczycieli Szkół Wyższych. Z funduszu wydawnictw Brygady Lwowskiej. 1919.] Zachowano oryginalną pisownię.



Szarym rankiem w mgły spowitym, przyjechaliśmy na miejsce. U wejścia do wsi, oczekuje nas gromadka ludu.

Ale jakich ludzi! Zgarbione postacie, twarze zeschnięte, sino-żółte, wzrok tępy jakby mgłą przysłonięty, ruchy powolne, ociężałe, a że i cisza między nimi panowała, więc robili wrażenie raczej widm niż ludzi...

Na pierwszy rzut oka zdawało się, że to sami starcy, lecz po bliższem przypatrzeniu się poznać było można, że wielu między nimi młodych, zwłaszcza kobiet.

Tylko nędza, ta straszna, skrajna nędza, nawet w tegoczesnych wojennych warunkach wyjątkowa, wybiła na ich postaciach ten stygmat zgrzybiałości prawie.

- Ile lat macie? - pytam jedną kobietę zeschniętą jak trzaska, żółtą jak liść jesienny z drzewa opadły.

- A ja wiem? Może będzie trzydzieści.

Śmiało możnaby jej dać 60 lat.

- Niech panowie dalej nie jadą - mówi jeden chłop.

- Dlaczego?

- Na drodze leży wszędzie mnóstwo niewypalonych pocisków, więc. łatwo o wypadek, jeśli koło wozu o który potrąci.

- Racya. - Zsiadamy więc i idziemy dalej pieszo.

Istotnie, po bokach drogi wiejskiej, prowadzącej wężowato wzgórkami, spotyka się mnóstwo pocisków. Przeważnie puste płaszcze szrapnelowe, wiele jednak także niewypalonych. Na kilkuminutowej przestrzeni naliczyłem ich siedm. Łatwo je poznać, gdyż płaszcze i zapalniczki zupełnie nienaruszone.

Przychodzimy na miejsce wypadku.

Napół zasypana jama, obok niej saperska łopatka i kilka okruchów żelaza, części pocisku.

Chłopaka już niema. Ciężko poranionego, przewieziono do pobliskiej wsi, gdzie po 4 godzinach ciężkich mąk umarł.

"Była może 3 godzina popołudniu - opowiada świadek zajścia, mieszkający w odległym o kilkadziesiąt kroków szałasie - gdy wtem, usłyszałem straszny huk, aż moja buda się zatrzęsła! Wybiegłem na ogród... począłem się rozglądać. Do uszu moich dobiegł straszny, rozdzierający jęk. Spojrzałem w to miejsce i ujrzałem tuż obok tej jamy, jakąś postać pełzającą. Poznałem Józka Wesołowskiego, 14-letniego sierotę ze Zwyżynia. Niedawno powrócił z baraków uchodźczych, gdzie stracił matkę. Ojciec, który przyjechał z wojska tu na urlop, umarł niedawno na tyfus plamisty. Został sam z młodszem rodzeństwem.

"Poznał mnie i skierował się do mnie. Łokciami zapierał się o ziemię, pozostałym kikutem jednej nogi odpychał się (drugą nogę urwaną przy biodrze, pęd powietrza uniósł na 40 kroków w pole) - i tak czołgał się do mnie.

"Dziadku, weźcie mnie! weźcie! - jęczał rozdzierająco.

"Panie! Ja stary już jestem i straszne rzeczy widziałem, ale to było tak straszne, że patrzeć nie mogłem i łzy mi w oczach stanęły.

"- Dziadku, weźcie mnie stąd! - jęczał Jóźko.

"- Gdzież ja cię wezmę biedaku? Pocoś ruszał tę biedę?!
"- Ja nie ruszał dziadku, ja nie wiedział, że ona tam leży...

"Zasypywałem jamy na swoim ogrodzie. Dwie już zasypałem, a gdy zacząłem i trzecią zasypywać i uderzyłem łopatą o ziemię - wypaliło"...

"Wzięliśmy biedaka na wóz i zawieźliśmy do Szyszkowiec. Strasznie się męczył przez cztery godziny, nim wreszcie umarł". (...)

Skończyłem wreszcie swój smutny obowiązek i korzystając ze sposobności pobytu, postanowiłem dokładniej niż pierwszym razem oglądnąć wieś i pomówić z ludźmi.

- Dlaczego nie postaracie się, aby pozbierano pociski?

- Donosiliśmy kilka razy, ale nikt nie przyjeżdża - odpowiadają mi.

- Tyle ich leży wszędzie, że wagonami można zbierać.

- W zgliszczach i rumowiskach wsi, na polach i łąkach, w lasach i rzece, wszędzie ich pełno.

- My boimy się gruzy uprzątać i orać, bo wszędzie śmierć na nas czyha.

- Ot, niech pan popatrzy.

Prowadzą mnie opodal na rolę. Wśród oraniny, leży szrapnel wielkości małej głowy cukru.

Ten przynajmniej widoczny. Tuż obok niego jednak, leży drugi taki sam, jednak wciśnięty na długość w ziemię i tak barwą do ziemi podobny, że trudno go wśród niej rozeznać. To też za cud uważa to mój przewodnik, że przy oraniu, spostrzegł go w porę' i w ostatniej chwili skierował pług na bok.

Zatrzymuję się przy wymienionym wyżej szałasie. Prymitywny on, jakby stawiany przed setkami lat. Widać po nim, że stawiała go niewprawna ręka z przypadkowego materyału, a jedynem narzędziem budowniczem, była siekiera.

Ale właściciel jego to magnat wobec innych!

Ma przynajmniej dach nad głową i światło.

Inni i tego nie mają, Siedziby ich porznięte rowami, zryte pociskami, odratowane we wszelkich kierunkach, ani mowy, by na nich na nowo pobudować się mogli. Mieszkają więc w jamach...

Na dworze przed chatą, suszą się na płachcie jakieś liście. Przypatruję sig bliżej. To pokrzywa.

Przyszły mi na myśl owe do niedawna wszędzie spotykane nawoływania do zbierania pokrzywy. Czyżby aż tu one trafiły?

- Na co to zbieracie? - pytam,

- Na co? Na jedzenie!,..

- Pokrzywę jecie?

- A tak panie. Pokrzywę, liście kartofli, buraków, ale na te ostatnie nie każdy może sobie pozwolić,

- A chleba, mąki i kartofli nie macie? - pytam.

- My miesiącami chleba nie widzieliśmy. Kiedyś, kupiliśmy sobie trochę mąki, ale po drodze, gdy wieźliśmy, zabrano nam ją. Powiedzieli, że to nie wolno. Kupić nie wolno, dostać skąd inąd nie można, pola nasze zniszczone i nieobsiane, to cóż chłop ma robić? Musi jeść pokrzywę!

Głucho i twardo padały słowa z ust chłopskich.

Na mnie robiły one wrażenie odgłosu grud ziemi o trumnę...




źródło: "Z krainy wojny, ognia, głodu i powietrza". W: Wacław Orobkiewicz: Z dziejów walk i cierpień na Kresach. Z 12 ilustracyami. Lwów - Warszawa. Książnica Polska Tow. Nauczycieli Szkół Wyższych. Z funduszu wydawnictw Brygady Lwowskiej. 1919.] Zachowano oryginalną pisownię.



Niewielki nasyp opodal drogi, a w nim czarna jama...

To ziemianka wojenna, a obecnie mieszkanie większości tych troglodytów XX. wieku!...

Wreszcie dojeżdżamy do wsi.

I znowu nazwa bez treści...

Była tu wieś kiedyś, ale jej już niema.

Zniknęła z powierzchni, by ustąpić miejsca jamom, w których latami człowiek na człowieka czyhał, by go zamordować... Dlaczego?... Czyż on wiedział?... A gdy wreszcie pękł ten łańcuch żelaza, którym ziemię tu skuto, zegnano z powrotem wywiezionych przedtem mieszkańców i... nie troszczono się o nich już więcej...

Materyał drzewny, który tam pozostał, dawno rozwlekli szczęśliwi sąsiedzi, a im pozostał ziemisty loch!

Niektórzy tylko, czy to przez przypadek losu uprzywilejowani, czy może trochę zasobniejsi, zdobyli się na kilka desek i z nich postawili sobie budy.

Wiecie, jak one wyglądają?

Trzy mają tylko ściany, a na górze ściel z gałęzi i mchu. Ponieważ z reguły są bardzo szczupłe, więc mają dwie kondygnacye i w ten sposób dzieje się, że w takiej małej klitce mieszka nieraz do dziesięciu osób!

Ta szczupłość miejsca ma jednak tę dobrą dla nich stronę, że im jest cieplej, gdyż się swem ciepłem wzajemnie grzeją...

O takim rodzaju powrotu do natury, nawet Rousseau chyba nie marzył!

Zaczynam zwiedzanie w towarzystwie wójta.

Dantejska to wędrówka po piekle!

Tylko, że tam cierpieli skazańcy za popełnione przez siebie zbrodnie, tu zaś niewinni, za zbrodnie drugich...

Obraz, który ujrzałem, przechodził najgorsze oczekiwania. Widziałem już przedtem te wsie zniszczone, lecz było to w lecie, nim jeszcze zaczęły się słoty i zimna.

Nędza była i wtedy ogromna, lecz odporność tych ludzi natury, w suchem powietrzu, ogrzanem słońcem, utrzymywała ich w jakim takim stanie odporności.

A choć choroby grasowały od dawna, jednak i nie w tej mierze, co obecnie i nie z takimi skutkami śmiertelności.

Obecnie, chyba jednej rodziny nie brakło, w którejby nie było słabości i to nieraz wszystkich członków rodziny.

A choroby te, to ospa, tyfus plamisty i głodowy i nakoniec hiszpańska grypa.

Ta ostatnia wprost kosiła ludzi!

Zbliżam się do jednego szałasu. Kilka zatulonych postaci, leży na mierzwie liści i mchu.

- Tu czarna "szkarupa" mówi wójt.

I ujrzałem jedną twarz tak straszną, że jej nawet ponura fantazya Goyi nie była wstanie wymyśleć.

Dźwignęła się na naszą rozmowę jedna, postać, zwróciła ku nam twarz - maskę, pokrytą, krwawo czarną, spękaną łuską, spojrzała szparami oczu i z cichym jękiem opadła na mierzwę...

Inne cicho leżały...

Poszliśmy dalej.

- Tu tyfus plamisty - mówi wójt, gdyśmy stanęli przed drugim szałasem - wszyscy chorzy...

Nikt się z leżących nie ruszył...

Długo trwała nasza przechadzka po tem państwie najskrajniejszej nędzy.

Chciałem mieć zupełny jej obraz, a i coś mnie nie puszczało z tego miejsca...

- Ot, fantazya, powiecie może, spekuluje na wrażenie! - Na szczęście mam świadków i to nie byle jakich, jak się przekonacie.

Po powrocie do domu, wprawiłem w ruch cały aparat alarmowy. Poszły memoryały do ministrów i posłów, nawet depesza do rąk samego namiestnika!

A rezultat?... Przysłano kolumnę sanitarną, złożoną z medyka i kilku sanitaryuszy i sanitaryuszek na cały powiat!... Przyrzeczone założyć szpital epidemiczny, lecz mijały tygodnie, ba nawet miesiące, a przyrzeczenie to pozostało niespełnione. - A choroby tymczasem grasowały bezkarnie, szerząc się coraz bardziej, a chorzy... swobodnie chodzili po świecie, roznosząc zarazki najstraszniejszych chorób.

Dwa fakty opowiem.

Pewnego dnia, zgłosiła się do sądu kobieta z dzieckiem na ręku. Dziecko całą twarz, a także ciało, miało pokryte czerwonymi pryszczami, z których ropa się sączyła. Obecny wówczas w sądzie lekarz wojskowy, stwierdził prawdziwą ospę.

Matka żaliła się, że nie mając domu, wypędzona z powodu słabości dziecka z chaty, gdzie komornem siedziała, nie ma gdzie się podziać i prosiła, by dziecko gdzieś umieścić.

Cóż ja jej mogłem na to poradzić!

Szpital wojskowy był już w marszowem pogotowiu i nie przyjmował chorych, a innego szpitala nie było ani w miejscu, ani też na mile naokół.

Odeszła więc płacząc i ocierając ręką z twarzy dziecka sączącą się ropę i potem rękę wycierając o suknię, poszła do miasta i jeszcze późnym wieczorem widziałem ją krążącą po mieście i rozpowiadającą ciekawym o swej i dziecka swego doli...

Drugi raz znowu, gdy byłem w aptece przyszedł człowiek... monstrum... Twarz jak bania spuchnięta, koloru ziemistego, a oczu prawie widać nie było. Prosił o lekarstwo i ofiarowując zapłatę, wyciągnął rękę o zgrubiałych palcach z popękaną skórą i złogami żółtej materyi w tych miejscach....

Coś bardziej wstrętnego w życiu nie widziałem!

To tyfus głodowy!

I nie były to sporadyczne wypadki. Codziennie prawie to się widywało!