Zapiski o ptakach z Olejowa cz.3
Dodane przez Remek dnia Października 18 2009 20:58:27
W niniejszym artykule - jednym z cyklu - gromadzimy fragmenty z "Zapisków ornitologicznych" hrabiego Kazimierza Wodzickiego, odnoszące się bezpośrednio do Olejowa. Chociaż nie zawsze w tekście ta nazwa jest wymieniona, to od 1855 roku hrabia Kazimierz razem z rodziną mieszkał już stale w majątku olejowskim, zakupionym od hrabiego Michała Starzeńskiego.

Są tutaj informacje nie tylko o zwierzętach. Między wierszami jest też krótki opis uroczystości religijnych w dzień Narodzenia Najświętszej Panny w Olejowie. A także wzmianka o roku komety. Była to tzw. kometa Donatiego. Było ją widać gołym okiem od połowy sierpnia do listopada 1858, a najbliżej Ziemi znalazła się właśnie na początku października, w okolicach opisywanego tu święta. W owym czasie wzbudzała u wielu ludzi strach - stąd nagły przypływ religijności nawet u owych miejscowych i okolicznych panów urzędników prywatnych, których hrabia Kazimierz zwykle rzadko widywał w kościele. Jak mówi stare przysłowie - "Jak trwoga - to do Boga". Efektem ubocznym komety był też wysyp owadów, którymi obficie mogły się żywić jaskółki - stąd tak liczna ich populacja w tamtym roku.



ZAPISKI O PTAKACH Z OLEJOWA cz.3


[źródło: Kaźmierz hr. Wodzicki członek Akademii Lugduńskiej, Tow. Przyrodników Isis, Centralnego Tow. Ornitologów Niemieckich i Tow. Lekarzy i Przyrodników Polskich. Zapiski Ornitologiczne. II. Jaskółka. Wydanie drugie poprawne. W Krakowie, nakładem i czcionkami drukarni "Czasu" pod zarządem Józefa Łakocińskiego. 1878.] Zachowano oryginalną pisownię


Było to 8 września 1858 roku, w dzień Narodzenia Najświętszej Panny, gdy ze służby Bożej przez ogród z rodziną do domu wracałem, a tłum ludu zalegał przestrzeń wokoło kościoła, jeszcze przejęty dobroczynnym cieplikiem miłości, jaki z przed ołtarzy wyniósł, bo to niezaprzeczone spostrzeżenie, iż cześć dla Matki Zbawiciela jest u nas wszystkich głęboko zakorzenioną, czy to u ludzi na wysokiem stanowisku towarzystwa stojących, czy w biednej, tak nazwanej dziś intelligencyi, której już za ciężko rękami pracować; czy nareszcie w sukmanie, sieraku i w wiernym towarzyszu polskiego wieśniaka, tym charakterystycznym kożuchu; wszędzie i w każdem, nawet najobojętniejszem i najzimniejszem sercu tli iskierka uczucia wdzięcznej czułości i kornego zaufania do św. Patronki Polski; wszędzie wzrok duszy zwrócony ku naszej Królowej, jak gdyby od Niej tylko pomoc przyjść mogła; w duszy płomień pobożnej miłości, na ustach zawsze modlitwa z nieustającą prośbą; - i ci nawet, którzy wyższymi się mienią książkowym rozumem i inną nauką, a wymazali z powinności życia święcenie niedzieli i innych świąt, ci sami, czy z resztek krwi, którą rodzice w ich żyły wlali, czy też porwani przykładem ogółu, lub wstydem przejęci, że się stali wyrodkami Polski, ci sami idą machinalnie do świątyń pańskich, mimowolnie pyszną głowę odkrywają i przed kwiatami ubranym ołtarzem, ognistemi lampami różnobarwistemi oświeconym, kolano uginają; a czasem bywa i więcej, sam to nieraz widziałem: gdy cztery dziewczątka w białych sukienkach, przepasane niebieskiemi wstążkami, które powiewem wiatru łącza się tak pięknie z wstążkami obrazu, podniosą Maryą i kroczą poważnie z różowym uśmiechem na koralowych ustach, tym uśmiechem, co tak jasno mówi: jam czysta i niewinna, ku bramie Świątyni, a piersi wszystkich hymn chwały zanucą: wtedy, ci nawet, niby wyżsi ludzie, co przepisy kościoła lekceważą, a Rzym ignorować usiłują, ci sami parci wspomnieniem przeszłości, parci ogromem zapału zgromadzonego ludu, postępując z nachyloną głową, wtórują mimowolnie śpiewom, a kto wie, czy ich myśl nie pracuje nad przypomnieniem tej nas nigdy nieopuszczającej modlitwy: Pod Twoją obronę uciekamy się święta Boża Rodzicielko, naszemi prośbami nie racz gardzić Pani.

Wszyscy odbyliśmy procesyą, nawet miejscowi i okoliczni urzędnicy prywatni, którzy najczęściej, jak mówią, dla braku czasu i z poświęcenia dla swych chlebodawców, do kościoła nie uczęszczają; wiemy niestety, co nas to poświęcenie, oparte na takich zasadach, kosztuje; a lud wiejski rozbiegać się zaczął, jak woda po wylewie, gdy ku nizinom spływa - - jedno z dziatek moich zawołało:"patrz ojcze, co jaskółek u nas!" Wzniosłem oczy i smutnie zawołałem: "Dzieci moje, to koniec naszego lata, to ostatnie pozdrowienie naszych lubych ptasząt; wiecie, wy dzieci, że one nas jutro opuszczą i my znowu pokurczeni na duszy i ciele, pod śniegiem i z mrozem, tęskno wyczekiwać będziemy powrotu naszych kształtnych i lotnych towarzyszek tego barwistego osiedla." Tu dziatki swym kapryśnym rozumkiem badać mnie poczęły, dlaczego Bozia na zimę tak smutnie świat urządził i śpiewakom odlecieć nakazał? Ja im tłumaczyłem, że w zimie na dworze nic delikatnego żyć nie może, że wszystkie muszki zamrożone spoczywają pogrążone w śnie zimowym, czekając na promienie ogrzewające wiosennego słońca, a zatem te ptaszęta, które kochacie i podziwiacie, musiałyby zginąć od zimna i głodu, a są kraje, gdzie one na zimę lecą, na które Pan Bóg łaskawszy i którym naszej srogiej zimy nie zsyła. Módlcie się dzieci do dobrego Boga, aby was przy zdrowiu zatrzymał, a znowu zobaczycie jaskółeczki lepiące gniazda nad naszemi oknami, bo Bóg w swem nieskonczonem miłosierdziu, co roku od początku świata temi samemi dobrodziejstwami nas obsypuje. Wszyscyśmy posmutnieli: dzieci, bo im długo czekać, a dziecko zawsze niecierpliwe; starsi może nie doczekają, bo jesień, to upominek od śmierci i na duszę zawsze krep żałobny ciska; zima zaś, to figura grobu, ku któremu, wy to wiecie, wszyscy prędzej lub wolniej, lecz zawsze postępujemy.

Chmury na czołach dzieci niedługo zalegają, brak trosk, brak bolesnych wspomnień, wiek ich to wietrzyk majowy, co firmament wymiata; za dziećmi już świergocącemi, jak pisklęta przed opuszczeniem gniazda, pociągnęła i matka, ja zostałem sam zasępiony na miejscu, powtarzając mimowolnie ustami: jakto, już odlecieć zamyślacie, już chcecie nam widnokrąg zostawić bez waszych migających cieni, które zawsze machinalnie oczami gonimy; myśląc o moich lotnych wędrowcach, uśmiechnąłem się, pomyślawszy: te lube ptaszyny przyleciały do mnie na pożegnanie, przyleciały do ich wielbiciela, przypominając, że ich historya niedokończona.

Już ich wiele było bardzo, a ustawicznie nadlatywały rodziny, później gromadki i gromady; zdaje się, że tego roku zebranie u ornitologa naznaczone było; czy to traf, czy instynkt, lub przeczucie, czyli też ta sympatya, która harmonią w przyrodzie utrzymuje, przyciąga do siebie to, co się wzajemnie kocha, pojmuje, odpychając złe, zawistne, chciwe i niebezpieczne: powiedzieć nie mogę, lecz cytuję fakt, że u historyografa Jaskółek w r. 1858 oknówki licznie się zebrały i czarną połyskującą wstęgą dom jego otoczyły. Domek to szlachecki, gzemsik więc wąski, ledwie jedna jaskółka i to niewygodnie przyczepić się mogła; lecz tak było nakazanem, jedna więc koło drugiej z hałaśnem szczebiotaniem i przykremi wzajemnemi wyrzutami, bo to zaiste niewygoda była wielka, okryły ptaszęta gzems i czarnym paskiem otoczyły mój domek.

Nie potrzeba było tej żałoby nowego rodzaju, ja już dosyć smutku w duszy miałem, a spędzić ich nic mogłem, przecie w gościnę do mnie przyleciały, do mnie polskiego szlachcica? A cóżby to z nami się stało, gdyby i gościnność za innemi cnotami dziadów naszych powędrowała, jak wędrują ptaki; z tą różnica, że chętni wędrówce z pierwszemi promieniami wiosny powracają, a my niestety nadaremnie, od tak dawna wyglądamy powrotu tych klejnotów, zdobiących kraj nasz, a wzbudzających poszanowanie! Wiedzą to rozumne ptaszki, że Polak gościnny: co ma, to da, a gości broni i własnem ciałem zesłania - i ja więc gości nic płoszyłem, aby jak najdłużej u mnie bawiły, gotując się do wędrówki.

Zdawało mi się, że mogły u nas bawić, ten rok kometarny bowiem, dziwnie czystem utrzymywał powietrze i jeżeli kometa wywarła zgubny wpływ na kieszenie posiadaczy ziemskich, to owady miały raj na ziemi: ciepło i sucho, a to ich element, krocie much i muszek, chmury komarów wirujących w powietrzu, a co ćmów i motyli błąkało się wszędzie, bo to wszystko dorodnie tego lata się wychowało, jeden deszczyk nie zalał jajek, nie zamoczył gąsienic i poczwarek, co samice zniosły, to wydało lotne żyjątka; nawet ciężkie żuki, leniwe twardo-łuskie robaczki w tej ciepłej i czystej atmosferze rozkosznie w powietrzu się unosiły, bucząc monotonnie, dzięki składały niebu za ten wyjątkowy rok, pewnie w historyi żuków, rajskim nazwany.

Moi goście głodu nie cierpieli, gdyż cały widnokrąg był zaowadowany, to też sobie niepospolicie podjadały przed podróżą; to po jednej, to rodzinami zrywały się oknówki i uderzały w hurmy owadów, lub też przed oknami i murem trzepotały, łowiły zręcznie siedzące muchy, lub też je płoszyły skrzydełkami i w locie łowiły; długo to trwało, już się słonko ku zachodowi nachylało, a do podróży przeznaczone jaskółki ustawicznie przybywały, o miejscu na gzemsie mowy już być nie mogło, wypadało szukać gdzieindziej odpoczynku, więc dach zaległy ku północy; to trwało do szóstej godziny wieczór. Wczas bardzo moje jaskółki do spania się zabrały, zdaje się, że zmęczone podróżą przykład pierwsze dały, a miejscowe i okoliczne uznały za stosowne wywczasować się doskonale po raz ostatni u szlachcica podolskiego.

Jeszcze słychać było różne głosy wiejskiego obejścia, tumany kurzu ku obłokom się wznosiły za powracającemi trzodami; dzwony kościoła poważnie dźwiękiem przypominały, iż teraz nadeszła godzina pozdrowienia Najświętszej Panny; psy wypuszczone z całodziennego więzienia, głośnem szczekaniem wolność swa głosiły i każdego byłyby obudziły, biegając wokoło domu: ptaszyny moje, te nasze towarzyszki, na to nie zważały; one żyjąc naszem życiem, znają hałaśne wiejskie orszaki i jak żołnierz w czasie gry armat, one spokojnie wśród stukania, szczekania i beczenia śpią snem sprawiedliwych; to też jaskółki pomieszczone na gzemsie i dachu w różnych postaciach spały w najlepsze: stare matule, doświadczone w wygodach małżeńskiego pożycia, schowały główki pod skrzydełka, przytuliły się jedna do drugiej i na własnej miękkiej i ciepłej poduszce zasnęły spokojnie; inne siadły rzędem, a napuszywszy pierze, skróciwszy szyje, usiadły na brzuszku, zakryły nóżki pierzem i oczka przymróżyły.

Najzabawniejsze były postacie, na gzemsie siedzących jaskółek, bo już tam tak ciasno i niewygodnie było, że najcierpliwszy ptaszek byłby się musiał poskarżyć, lecz że tam nocleg nakazanym był, więc te szczebiotliwe skargi na nic się nic zdały: z początku był hałas wielki, jedna drugą spychała, aby wygodniej bokiem usiąść na ważkim gzemsie i oprzeć się o ścianę muru, nareszcie i tam cisza i spokój ustaliły się, trwając do rana.

Skoro tylko słońce w kształcie kuli ognistej ukazało się na krańcu firmamentu, już powietrze było zapełnione migającemi jaskółkami, lotem świdrującym przeszywały część światu mego przed oknami, wznosiły się ku niebu i znowu ku ziemi opadały, jak fale morza; grupami stawały w powietrzu trzepocząc skrzydłami i po chwili trysły ku obłokom, podobne wodzie śrubą wstrzymanej w wodotrysku i raptownie wypuszczonej, parły się ptaszęta do wysokości dla mnie nie do obliczenia, gdyż mi się wydawały pod niebieskiem sklepieniem, jakby pod tronem Wszechmocnego odprawiały harce powietrzne i jak gwiazdy spadające ku ziemi, które to zawsze tak starych, jak młodych tak dziwnie zajmują, opuściły się ku ziemi; myślałby widz, że usiędą, gdzież tam, ani nic znają przez dzień cały potrzeby odpoczynku, te żyjątka pół ptaka a pół motyla, jak ryby w wodzie, tak one w powietrzu pływają bez zmoczenia i wróciwszy z krainy gwiazd i planet, znowu ku ziemi i nad ziemią, wokoło budynków gospodarczych i domów kołowały, szukając pożywienia, którego jeszcze nie było, bo gnuśne żuki dopiero co z ziemi wyłaziły, a owady w nocnych kryjówkach czekały cieplejszych promieni słońca, bo to piecuszki nie lada, kurczą się i kryją przed najmniejszym powiewem chłodu; a muchy, te pasożytne owady, które Bóg stworzył, aby człowieka ćwiczyć w cierpliwości, chociaż już wstały, nie poleciały brzęczeć pod słońce, lecz naśladując człowieka, pierwej śniadania użyć musiały, niezważając na towarzyszki licznie potopione w mleku, kawie, herbacie, w sosach i zacierkach, niepoprawione przykładem tysiącznych dziennych ofiar, pchają się do garnków, szklanek, filiżanek, pchają się na półmiski i talerze, giną wprawdzie krociami, lecz chciwość swą zaspakajają.

O wieleż one nam przypominają istot z nieśmiertelną duszą, które równie nędznym owadom, puściwszy cugle chuciom i żądzom, giną przed nasyceniem, lub się zgubnie walają; albo też przepełniwszy miarkę, podupadają na siłach i z ludzi stają się czołgającemi robakami, wlokąc życie z sobą częstokroć do późnej starości. Powiedzcież sami, mili czytelnicy, czy to nie ludzkie robaki te postacie nachylone, krzyże w obłąk zgięte, nogi posuwające jedna przed drugą, jak dzieci uczące się chodzić, twarze pargaminowego koloru, świecące a blade, oczy wklęsłe, w ustach i w duszy już do niczego smaku nic mają, ci ludzie byli w swej młodości muchami i żywili się zanadto u bliźnich i na bliźnich !

Niecierpliwe i zgłodniałe oknówki zapełniły owczarnie, stajnie i obory, lecz tam dla wszystkich ani miejsca, ani też jadła nie było, więc do jedynastej przedpołudniowej godziny niejednej kurczył się z głodu żołądek długą nocą wyposzczony, dopiero gdy słońce cieplikiem swym dobroczynnym ogarnęło przestrzeń i świat owadów wirować zaczął, ptaszyny radośnie świergocząc, nasycone w krótkim czasie, do wieczora po widnokręgu uganiały; chwilkę przed szarą godziną, za danym znakiem, posiadały na dachu, a taka ich ilość była, że nawet w przypuszczeniu liczby wypisać nie śmiem. Już pokutnice opuściły gzems niewygodny, szlak mój żałobny znikł, pogrupowały się na spadzistości dachu, według koleżeństwa i pokrewieństwa, zaświergotały chwilkę, jak gdyby oznajmując, że są w pogotowiu i słuchają; wtedy starsze (zdaje się przewodniczki) obleciały kilkakrotnie dom do koła, tu i ówdzie pisły, lub innym głosem dawały napomnienia i rozkazy, nareszcie słyszałem gwarliwe szczebiotanie, jak odpowiedź, że dyspozycye wykonane zostaną, słonko tymczasem zbladło, chłód wieczorny owiał naszą przyrodę, cisza się ustaliła, a ja wszedłem do domu mówiąc: "Wiem, co to znaczy, bądźcie więc zdrowe pielgrzymki ruchliwe, głoście na tamtej półkuli, że jest kraj, w którym gościnność panuje, w którym gościnnością bronią się ludzie przeciw falom płynącym od zachodu, a przynoszącym sobkowość, materyalizm i kosmopolityzm, głoście gwarliwe ptaszyny, iż my się starać będziemy wszelkiemi siłami rozgrzewać marznące serca, rozpowszechniać gościnność, tę najstarszą naszą cnotę, najpewniejszą podporę miłości bliźniego, a może Bóg miłosierny ten czysty dźwięk dusz naszych usłyszy i my za waszym przykładem w zgodzie i miłości do przyszłości gotować się będziemy, a wtedy pewnie miazma giełdy dalej serc naszych lodowacieć nie będą!"

Nie spieszyłem się rano drugiego dnia z wychyleniem głowy, bo z tą instynktową trwogą tkliwych serc, przeczuwałem smutne wrażenie i tak być miało; gdy wyszedłem, cicho i głucho było wszędzie, jaskółki pewnie ze wschodem odleciały, zaświergotał mi tylko przeraźliwie wróbel, ten lubieżny pasibrzuch, materyalista ptasiego rodu, jak gdyby chciał mnie pocieszyć oznajmieniem, że on zostanie i inne ptaki przez zimę zastępować mi będzie. Później tu i ówdzie spostrzegałem we wrześniu jaskółki pojedynczo, parkami, lub spóżnionemi rodzinami, nawet w dniu 19 października ujrzałem dwie dymówki; ale jakże smutny był ich widok! Ruch przyspieszony, lot szybki i niepewny, w całej istocie przebijał niespokój; biedne ptaszyny, może wam wypadnie w drodze zginąć, bez pociechy, bez pożałowania, bez pożegnania z rodzicami, rodziną i towarzyszkami?



Kometa Donatiego 1858
Kometa Donatiego na rysunku z 2 października 1858
(obrazek z Wikipedii)