Z Halczynej Doliny na posiołek Kaban II - cz.01
Dodane przez Kazimierz dnia Września 22 2009 20:43:08
[źródło: Nasz kresowy dom nad Hukiem, Smolanką i Łopuszanką". Opracowanie zbiorowe pod redakcją Antoniego Worobca. Zielona Góra 2000, tamże Władysław Strąg,: "Z Halczynej Doliny na posiołek Kaban II:]


Pamiętam dobrze, że życzliwi nam Ukraińcy doradzali rodzicom wyprowadzkę do dziadka, do Trościańca. Czasy są niespokojne i niepewne, a chodzą słuchy, że Rosjanie będą wywozili wszystkich kolonistów na Sybir - tłumaczyli. Ale naszemu ojcu nie mieściło się wprost w głowie takie bezprawie. Mówił zawsze, że on pola nie ukradł i nie dostał z nadania jako osadnik wojskowy, że on to legalnie kupił i ma na to dokumenty, że takiego bezprawia nigdzie w cywilizowanym świecie nie ma i tak nie wolno postąpić z niewinnymi ludźmi. Rzeczywistość jednak okazała się inna, bezprawna, bezpardonowa i bezlitosna.

O brzasku dnia 10.02.1940 r. mama nasza wstała nieco wcześniej, aby wydoić krowy, przygotować śniadanie i przygotować się do wyjazdu do Trościańca, poradzić się dziadka, co do ewentualnego zamieszkania u niego. Obudziła Michała, aby napasł konie i przygotował sanie. Dzień wcześniej jeden z zaufanych Ukraińców ostrzegł rodziców, że sowieci na pewno coś niedobrego i podejrzanego szykują. Aktywiści ukraińscy mieli przed akcją wysiedlania Polaków naradę z sowietami i choć wszystko odbywało się w wielkiej tajemnicy, to jednak pewne "przecieki" i domysły były. Trzeba było skorzystać z życzliwej rady tego człowieka i w porę wiać. Ale nasz ojciec nie wierzył w gwałt. Jak się okazało, była to prawda. O takim barbarzyństwie przekonaliśmy się i odczuliśmy to na własnej skórze.

Ojciec oraz my, dzieci, byliśmy jeszcze w łóżkach, gdy niespodziewanie do mieszkania wtargnęła dwójka ukraińskich aktywistów, a na jej czele enkawudzista. Jak przystało na doświadczonego w swoim rzemiośle czekistę, był doskonale przygotowany do swojej misji. U pasa wisiała broń krótka z odpiętą kaburą i na pewno z wprowadzonym nabojem do komory nabojowej. W ręku trzymał karabin z nałożonym bagnetem w położenie bojowe, jak żołnierz idący do ataku na bagnety. Czekista zaskoczył nas znienacka i wrzeszcząc potrącał ojca karabinem i postawił go pod ścianą z rękami do góry. Następnie przystąpił do rewidowania ojca i starannego obmacywania, czy przypadkiem nie ma pod bielizną broni.

W tym czasie ukraińscy pomagierzy, ubrani na tę okazję nieco odświętnie, z czerwonymi opaskami na przedramieniu, wypędzali dzieci z pościeli i przewracając do góry nogami rewidowali całe mieszkanie, błyskając przy tym chytrymi i chciwymi oczkami, co by tu porwać do kieszeni. Wszystko przecież stanowiło dla nich wartość i było przedmiotem pożądania. I tak też się stało, bowiem zaraz po naszym opuszczeniu domu, cały nasz dobytek należał do nich i oni go rozkradli.

My, dzieci wystraszone sytuacją i sceną jakiej byliśmy świadkami po raz pierwszy w życiu, narobiliśmy wrzasku i pisku, szukaliśmy schronienia pod pierzynami. Ale siepacze zdzierali je z nas i goniąc z łóżek, wrzeszczeli: "Wy lachwiśki szczeniata, wyłaśty z barłochiw" ("Wy lachowe szczenięta wyłaźcie z barłogów"). Rozpoczęło się polowanie i wypychanie nas siłą z łóżek. Można sobie wyobrazić, co przeżywa pięcioro wystraszonych i na wpół nagich dzieciaków gonionych wokół łóżek przez zdziczałych oprawców. Każde z nas w szoku i trwodze broniło się przed tym gwałtem i narobiliśmy wielkiego wrzasku i lamentu. Widok stojącego w bieliźnie ojca i trzymającego ręce do góry, a przy nim wrogiego nam sołdata z wycelowanym w ojca karabinem oszałamiał nas, byliśmy przerażeni i drżeliśmy ze strachu o życie ojca. Na to wszedł brat Michał, którego enkawudzista natychmiast ustawił obok ojca i wrzaskiem "ruki w wierch", poszturchując kolbą, zaczął obmacywać. Znów wzmógł się pisk i wrzask wystraszonej o życie brata dzieciarni i podniesione głosy oprawców, którzy krzykiem chcieli uspokoić wystraszone i przerażone dzieci. Wnet weszła z pełnym wiadrem mleka mama, a widząc taką dantejską scenę, przerażona zemdlała i upadła. Wiadro wypadło jej z rąk, a mleko wylało się po całej podłodze. Mama nasza chorowała na serce i myśmy wiedzieli, że taka sytuacja może się dla niej skończyć tragicznie. Kto choć raz w życiu widział atak cierpiącego na serce człowieka, ten jest w stanie ocenić stan chorego i położenie rodziny w takim przypadku. Choć mama miała leki nasercowe w domu, to w takim rozgardiaszu trudno było się czegoś doszukać. Niby były w szafce, a w tym momencie, jak to powiadają "diabeł przykrył ogonem". Ojciec stracił panowanie nad sobą, nie wiedział, co się z nim dzieje, stał wciąż pod ścianą z rękoma na głową, trzymany pod bronią, brat też, a my, dzieci nie umieliśmy sobie radzić w takim przypadku, nie zdawaliśmy sobie sprawy, co jest ważniejsze dla ratowania matki, czy szukanie i podanie jej tabletki, czy straszny, paniczny płacz, krzyk i nieopisany wrzask przerażonych o życie matki dzieci. Dopiero zatwardziały czekista zrozumiał, że interwencja kogoś może się tu przydać. Coś powiedział do ojca, po czym ojciec z Michałem opuścili ręce i rozpoczęli szukanie owych zaginionych leków. Znaleźli, bo przecież tam zawsze leżały i zaczęli ratować mamę.

Mama odzyskała przytomność, ale nie była zdolna do niczego. Po zrewidowaniu mieszkania sołdat odczytał jakiś "prykaz" i oznajmił, że będziemy przesiedleni. Gdzie nastąpi to przesiedlenie, do jakiej miejscowości i za jakie grzechy? Tego nie powiedział. Tonem rozkazującym polecił ubierać się i szykować do drogi. Spojrzał na zegarek i wyznaczył czas pół godziny na spakowanie się i zabranie ze sobą ręcznego bagażu, już nie pamiętam jakiej wagi. Na pytanie "Dokąd zostaniemy przesiedleni?", odpowiedział tonem zdecydowanym, krótko i zwięźle - "Uwidiesz!" (zobaczysz).

Rodzice nasi jakby stracili zmysły, jakby zostali rażeni piorunem, nie wiedzieli, co sami robią. Mama leżała bezradna, była wciąż osłabiona i blada, usta miała aż fioletowe, ręce jej się trzęsły i nie mogła przemówić słowa. Już nie mogła płakać, a łzy same spływały po kredowo-szarych policzkach. Wciąż kładła drżące ręce na Edzia zawiniętego w becik i tuliła dziecko do siebie. A malec jakby wnikał w sytuację i tulony przez matkę nie płakał, ale oczy miał przerażone, jakby zdawał sobie sprawę z tego, co się tu święci. O tej porze był zwykle karmiony, a tym razem musiał zadowolić się pustym smoczkiem, aby go tym oszukać i uciszyć. Reszta dzieci, tych najmniejszych, skupiła się wokół mamy i wylękniona kierowała spojrzenie raz na mamę, a raz na ojca, który ich zdaniem upierał się przy wykonywaniu poleceń rozkazodawcy, to znów podejrzliwe spojrzenia kierowali na aktywistów i naszego pana życia i śmierci, wrzeszczącego i wypędzającego nas z własnego gniazda rodzinnego. Ojciec nasz wydawał się być bezradnym, to się ubierał, to znów zdejmował z siebie odzienie. To znów zajmował się ubieraniem dzieci i zachęcał nas większych do samodzielnego ubierania się. A czas nieubłaganie biegł. W mieszkaniu wciąż panował płacz i to wielkie zamieszanie, w którym na moment przycichała wrzawa, to znów ożywała i potęgowała się, w zależności od zachowania się naszych prześladowców. Niby szykowaliśmy się, a wszystko to nie kleiło się rąk. Nie wiadomo było, od czego zaczynać, co brać i pakować. Nie wiadomo też, co będzie nam potrzebne, a co może okazać się najpotrzebniejsze? I w rezultacie nic się nie szykowało i nic się nie brało. Był przecież środek zimy, a na dworze ogromne w tym roku mrozy i śnieżyce i nikt o zdrowych zmysłach nie wyobrażał sobie przeprowadzki, zwłaszcza z małymi dziećmi i to w nieznanym kierunku, i na jak długo, i za co, i po co i za jakie grzechy?

Czas wyznaczony mijał, a my wciąż nie byliśmy gotowi do drogi. Zza drogi dochodziły lamenty i płacz z całej doliny Za Dębem. Ale oto wyczerpała się cierpliwość trójki i wtedy do akcji przystąpił zdenerwowany już na poważnie czekista. Przejął całkowicie inicjatywę i wszyscy trzej zdecydowanie przystąpili do wyrugowania nas z domu. Już sami zaczęli nas byle jak ubierać i siłą wyprowadzać z domu. Mama cała roztrzęsiona, jedną ręką trzymała wrzeszczącego wniebogłosy, wystraszonego Edzia, a drugą kurczowo zacisnęła na poręczy łóżka i nie pozwalała oderwać się od niego. Ale na nic się to nie zdało, jeden silny chwyt czekisty uwolnił mamę od łóżka i wnet, prawie niesiona przez dwóch rosłych drabów ukraińskich, znalazła się na dworze. Ojciec próbował ostatniej deski ratunku i w tej desperacji nie wiedział, co czyni, próbował stawiać opór w drzwiach, ale sieknięty energicznym ciosem w mięśnie rąk, znanym tylko ludziom stosującym przemoc fizyczną, opuścił je bezwładnie, a chwycony z tyłu tzw. chwytem za "hajdawery" wyleciał jak kamień z procy przed dom. My dzieci, większe i mniejsze, niczym stadko gęsi "wyżenieni" zostaliśmy z płaczem za rodzicami przez dwóch aktywistów z opaskami na rękawach. I tu, przed domem, stały już gotowe nasze sanie, uszykowane przed chwilą przez Michała do wyjazdu do Trościańca i zaprzęgnięte już przez Ukraińców w nasze konie - Gniadosza i Kasztankę. Na saniach w sianie ukryte było żyto w workach, które Michał miał przemleć na mąkę w trościanieckim młynie, bo już kończył nam się chleb, a pszenicy jeszcze nie zdążyliśmy omłócić. Przed domem ojciec nasz jak gdyby doszedł do siebie i oprzytomniał. Widocznie zdał sobie wreszcie sprawę z powagi chwili i zwrócił się z błagalną prośbą, żeby mu enkawudzista pozwolił wrócić i zabrać chociaż pościel. Przyniósł więc zgarnięte posłania z łóżek, a z szafy trochę ubrań i bielizny.

Tak się nam złożyło, że nie było w domu żadnych zapasów żywności, które można było wziąć na drogę, a z ostatniego wypieku został tylko jeden bochen wiejskiego chleba, który mama zawsze wypiekała sama. I ten bochen jeden z Ukraińców wrzucił do worka, zgarnął też ze stolarskiego stołu narzędzia stolarskie ojca i powiedział, że to ci się na pewno przyda tam, gdzie jedziesz. Z tego wynikało, że cel i miejsce naszego zesłania nie stanowił dla nich tajemnicy, na pewno wtajemniczono wszystkich aktywistów ukraińskich gdzie, po co i za co zostajemy zesłani. Enkawudzista, choć był bezwzględny i działał z całą zawziętością, to jednak w pewnym momencie okazał na mgnienie sekundy przejaw ludzkiego uczucia.

Coś w jego zimnym jak głaz sercu poluzowało. Spojrzał na gromadkę małych dzieci siedzących na saniach, a widząc, że naprawdę nie mamy nic z zapasów żywności na drogę, rozkazał nabrać worek kartofli z piwnicy, żeby choć to zabrać. Ale kartofel nie był odpowiednim towarem do przewożenia w tak niskich temperaturach. Nikomu to jednak nie przyszło do głowy w takim zamieszaniu, więc wszyscy działali tu jak zaprogramowany automat. Ukrainiec chwycił worek i z Michałem przytaszczyli go, i władowali na sanie, bo tak kazał czekista. I tak z jednym bochnem chleba, z workiem żyta ukrytego w saniach i workiem kartofli danym nam w drodze łaski, mieliśmy wędrować na podbój bezkresnego wschodu. Nie byliśmy rodziną zamożną, nie mieliśmy uciułanych pieniędzy czy dolarów w pończosze, nie mieliśmy też ani złota, ani brylantów, ani żadnej biżuterii, ani żadnych kosztowności, które ukryte można było zabrać i tam gdzieś spieniężyć, aby dofinansować budżet domowy. Mogliśmy liczyć tylko i wyłącznie na własne siły i na ludzkie traktowanie nas przez naszych przyszłych pracodawców.

Kiedy już siłą wpakowani siedzieliśmy w saniach, enkawudzista z powagą w głosie wyrecytował z pamięci znaną mu, jak nam pacierz, formułkę ostrzeżenia: "Szag w pieriot, szag na zad, szag w lewo, szag w prawo, po priedupreżdżeniu stój! - strelat budu". Ostrzegał nas, żebyśmy nie próbowali ucieczki, bo po ostrzeżeniu "stój", będzie strzelał. Po czym konie smagnięte batem ruszyły raźno w drogę.

Na całej kolonii Halczyna Dolina, jak długa i szeroka, przebiegały podobne czynności do naszych. Wszędzie słychać było płacz i lament, i bezskuteczne błaganie wygnańców o litość. Wyrwani z pościeli i przerażeni zaistniałym niebezpieczeństwem "kułacy i wrogowie ludu", wraz z całą rodziną, wyjeżdżali pod konwojem enkawuadzistów i ukraińskich aktywistów ze swoich zagród do Zborowa. Jedni jechali zasępieni, z powagą i smutkiem na twarzy i w oczach, inni płakali i żałośnie zawodzili spazmatycznym płaczem, żegnając się ze swoim domem, który stworzyli sobie kosztem wielu wyrzeczeń, niespełna rok temu.

Nad całą kolonią zawisła groza, w historii Polski dotąd niespotykana. Takiego gwałtu i bezprawia świat cywilizowany nie znał. Gnani byliśmy z własnych domów i z własnej Ojczyzny, niczym Żydzi z Palestyny. Cała kolonia z wielkim płaczem i łkaniem ruszyła gęsiego, podwoda za podwodą na zachód.

Nasza sąsiadka, pani Bartnik, była już w dość zaawansowanej ciąży, a wyprowadzona siłą przez oprawców wciąż mdlała i osuwała się na ziemię pokrytą grubą warstwą śniegu. Jej mąż tracił z tego powodu panowanie nad sobą i nie wiedział, co ma robić, czy pomagać cucić mdlejąca żonę, czy szykować coś na drogę w ramach 30 kg. w rezultacie ani z jednego, ani z drugiego nie wywiązywał się należycie. Całe szczęście w nieszczęściu, że syn Czesław z pierwszego małżeństwa nie stracił całkiem głowy i jedynie on zdążył wziąć coś niecoś z pościeli, ubrań i żywności na drogę. W tym wielkim dramacie i zamęcie ich pies, którego wabili Kruczek, a którego przywieźli ze sobą spod Szczebrzeszyna, jak gdyby wyczuł psim instynktem grozę, cały czas wył i szczekał, co jeszcze bardziej dodawało groźnego i ponurego nastroju.

Sąsiedzi, państwo Kałuszkowie, mieli czworo małych dzieci i matkę staruszkę, i u nich właśnie wysiedlanie miało przebieg nadzwyczaj dramatyczny. Sam pan Kałuszka był człowiekiem spokojnym i zachowywał się, powiedziałbym, flegmatycznie. Ale jego żona, jak każda matka w obronie dzieci i szczęśliwego gniazda rodzinnego, wpadła w popłoch i w panicznym płaczu połączonym z furią jakby zdziczała. Już nie panowała nad sobą i wszystko co wpadło w jej ręce, rwała i rozwalała, ciskała gdzie, i w kogokolwiek popadnie. W tym swoim zdziczeniu i lamencie krzyczała, żeby dzieci uciekały. Więc te posłuszne matce rozbiegły się jak spłoszone owce w różne strony zabudowań. Rozpoczęło się więc polowanie na wrzeszczące z popłochu dzieci. To jednak nie zmieniło sytuacji tej rodziny. Ukraińcy pochwytali dzieci i posadzili je na sanie, a Kałuszkową związali i siłą położyli też na sanie. Najłatwiej było schwytać małego Władka, bo chłopak był od urodzenia kaleką, miał jedną nóżkę krótszą i nie był w stanie biec tak szybko jak pozostałe rodzeństwo. Pamiętam, że całą drogę od domu do stacji kolejowej w Młynowcach, Kałuszkowa nie to, że lamentowała, ale wprost wyła już nieludzkim głosem. Dojeżdżając do stacji była już tak ochrypnięta, że wydawała z siebie jakieś dzikie porykiwania podobne do porykiwań łosi na rykowisku. Ich babcia, Kałuszki matka, chorowała na astmę i wciąż dusiła się w spazmatycznym kaszlu połączonym z płaczem. A tak była wylękniona i załamana psychicznie, że wszystkich się bała i nawet znajomych nie poznawała. Wzbraniała się przed ich zbliżeniem do niej.

Państwo Lewandowscy, jak mi się wydaje, zachowali się dość poważnie. Jechali z minami obojętnymi, jak po zastrzyku uspakajającym. A przecież mieli troje dzieci, dwoje pierwszych było już wprawdzie dorosłymi, ale najmłodsza Kasia była w wieku przedszkolnym. Mimo to los dzieci na pewno nie był obojętny rodzicom.

Państwo Maria i Jan Trembulakowie rok przed deportacją wrócili z Ameryki, dokąd los ich rzucił na kilkanaście lat, jeszcze jako młode małżeństwo z biednej Galicji "za chlebem" za wielkie wody i tam pracowali oboje u farmera jako parobcy. Po powrocie do kraju kupili sobie za zaoszczędzone dolary 25 hektarów pola, na Halczynej Dolinie. Tu, za Dębem zdążyli już wybudować piękny, jak na ówczesne czasy i warunki, dom w stylu amerykańskim oraz oborę i stodołę. A wszystko to z czerwonej cegły i pokryte białą, ocynkowana blachą. Ich budynki wyraźnie kontrastowały z drewnianymi budynkami kolonistów przybyłych z Lubelszczyzny. Pani Trembulakowa była, pamiętam, osobą bardzo energiczną i o ogromnej tuszy, przez całą drogę do stacji była trzymana przemocą na saniach. Dzieci na szczęście w tym czasie nie mieli.

Rodzina państwa Bibułów miała dwie córki, a jedyny ich syn dojeżdżał co dnia do gimnazjum w Zborowie. I w tym feralnym dniu, nic nie przeczuwając, wstał jak zwykle o świcie i przed wkroczeniem NKWD pojechał do szkoły. I z tego powodu cała rodzina, a szczególnie matka, rozpaczała beznadziejnie. W tych okolicach jeszcze nikogo nie zdążyli poznać, a dalsza rodzina została tam na rodzinnej Lubelszczyźnie. Obawiali się więc o los 15-let-niego syna, grożący ze strony sowietów, a najbardziej obawiali się ukraińskich nacjonalistów. Nie wiem, jaki los spotkał tego chłopaka, kto go przygarnął i zaopiekował się nim. Tak więc bezprawna deportacja pogmatwała ludziom życie i doprowadziła do wielkich dramatów w wielu polskich rodzinach.

Najstarsza córka państwa Pikułów, po przeprowadzce z województwa lubelskiego na kolonię Halczyna Dolina, poznała tu chłopaka, tu się młodzi pobrali i tu w parę dni przed deportacją młoda mężatka urodziła dziecko. Młody mąż i tatuś nazywał się Władysław Kowal, był synem tzw. "polowego" w służbie hrabiego Wodzickiego. Rodzina Kowalów była narodowości ukraińskiej. Jak się domyślaliśmy, Ukraińcy byli wtajemniczeni w plany deportacji Polaków. Dzień przed wywózką Władek zniknął z domu i w ten sposób uniknął deportacji. Ale trzeba być wielkim łotrem, żeby postąpić w tak perfidny sposób, jak postąpił on, jako mąż i ojciec dziecka, tylko dlatego, że żona była Polką. Sam uniknął deportacji, ale rodziny nie ostrzegł i młoda matka przeżyła z tego powodu wielki dramat.




Władysław Strąg:
Z Halczynej Doliny na posiołek Kaban II

 

 

następna
część