cz.23 - 9 maja 1945 r. - Nowy Dom
Dodane przez Kazimierz dnia Listopada 30 2008 14:09:28
[źródło: "Kazimierz Olender, "Zapamiętane z dzieciństwa". Sanok 2000, Agencja Wydawnicza "Drukiem".]


O świcie obudziły nas wystrzały z karabinu. Nie wiedzieliśmy, co się stało. Odemknęliśmy okno i zobaczyliśmy idącego drogą kolejarza, który co kilka kroków wysoko podrzucał czapkę i krzyczał:

- Koniec wojny! Koniec wojny!

Zaraz pobiegliśmy do mamy, żeby jej przekazać tę wiadomość. Patrząc przez okno widzieliśmy ludzi, którzy w wesołych nastrojach stali grupkami i dyskutowali. Pielęgniarki i salowe przyszły tego dnia wcześniej. Na twarzy każdej z nich gościł uśmiech.

W szpitalu musieliśmy leżeć jeszcze następny tydzień. Zaczęło się nam nudzić, więc postanowiliśmy zapytać lekarza, czy mógłby nas wypuścić do domu. Ponieważ nie pozwolił, my w trójkę, czyli ja, Jasio i Franio Bil, postanowiliśmy uciec. Wyskoczyliśmy przez okno i szybko, żeby nikt z personelu nie Zauważył, pobiegliśmy do baraku po nasze ubrania i buty. Ułożyliśmy je w jednym miejscu. Wieczorem, po kolacji powtórzyliśmy tę operację, lecz tym razem przynieśliśmy rzeczy do sali. Nie chcieliśmy pytać mamy o zgodę, bo i tak by nam nie pozwoliła w obawie przed naszym zagubieniem się. Ale my już pamiętaliśmy drogę, tylko nazwa miejscowości trochę nam umykała.

Postanowiliśmy, że uciekniemy następnego dnia po obiedzie, kiedy starsi śpią, a na korytarzu jest spokój. Przeszliśmy do sali, w której leżała mama i siostry i upewniwszy się, że śpią, przeskoczyliśmy przez okno na balkon, w pośpiechu ściągnęliśmy piżamy i ubraliśmy się. Franio zdążył wcześniej uprzedzić swego ojca o ucieczce i poprosił, żeby poinformował on naszą mamę o tym, gdzie się podzialiśmy. Potem pobiegliśmy w stronę baraku, przeskoczyliśmy dwa ogrodzenia i zaleźliśmy się na ścieżce.

Słońce silnie grzało i było nam gorąco. Piechotą pokonaliśmy drogę do Kosieczyna. Za wioską spotkaliśmy furmankę, którą jechał trościaniecki mężczyzna. Podwiózł nas cztery kilometry do Kreska. Stamtąd musieliśmy przejść kolejne cztery, aby znaleźć się w Brudzewku. Było już około 18.00, a my byliśmy głodni i wyczerpani. Pociliśmy się i było nam mdło. Tylko Jasio czuł się lepiej. Koło majątku "Szoferei" byliśmy tak słabi, że ledwo powłóczyliśmy nogami, a do domu było jeszcze około 2 km. Od czasu do czasu siadaliśmy w rowie i jedliśmy szczaw. Wreszcie dowlekliśmy się do domu, nikogo nie spotykając po drodze. Weszliśmy na podwórze, potem otworzyliśmy drzwi do domu i weszliśmy po schodach na górę. Tato już leżał w łóżku, a na nasz widok złożył ręce jak do modlitwy i z płaczem głośno wykrzyknął:

- Moi synowie przyszli! - Nasze pierwsze słowo brzmiało: "jeść". Gienia ugotowała coś ciepłego i razem z Franiem mogliśmy się posilić. Po kilku dniach wróciła mama i siostry. Już byliśmy w komplecie i po chorobie.

Parę dni później tato podczas oglądania piwnicy znalazł dużo ziemniaków i buraków pastewnych, równiutko poukładanych. Tato odwalił część z nich i jego oczom ukazały się półki pełne różnej wielkości słoików. Były w nich kompoty. Obok stały też konserwy. Od kogoś usłyszeliśmy, że uciekający Niemcy zostawiali w swych domach zatrute jedzenie. Ojciec chyba też się trochę obawiał, ale zdecydował się zaryzykować. Otworzył jeden ze słoików z kompotem i ostrożnie zanurzył w nim palec. Potem przeżegnał się i wypił łyk czekając, czy nie będzie miał mdłości czy zawrotów głowy. Ponieważ nic takiego się nie stało zawołał nas wszystkich. Wzięliśmy po jednym słoiku i okazało się, że wszystkie przetwory są wspaniałe. Dzięki nim szybko doszliśmy do zdrowia.

W pierwszej połowie czerwca 1945 r. nikt jeszcze nic nie robił na polach. Moja praca polegała wyłącznie na pasieniu krowy. Pewnego dnia przyszedł do nas sołtys Mierzyński i powiedział, żebyśmy sobie zasadzili choć trochę ziemniaków, bo zimą pomrzemy z głodu. Tato postanowił go posłuchać, a inni poszli w nasze ślady. Ale w Kręsku i Kosieczynie nikt nie miał zamiaru pracować w polu. Śmiali się z nas i mówili, że i tak niedługo wrócimy do Trościańca, więc ten wysiłek pójdzie na marne.

W dużym majątku znajdującym się w Brudzewku Sowieci trzymali sporo poniemieckich krów. Były bardzo wydajne, a ponieważ nie miał ich kto doić, więc pozwalano każdemu przyjść i zabrać wydojone mleko. Mieliśmy go tak dużo, że nie było już do czego nalewać. W lipcu pognano te krowy na stację kolejową i wywieziono do Rosji. Gdy zaczęły się żniwa całe zboże także skosili i wymłócili Rosjanie, a potem odstawili je na stację w Zbąszynku, skąd pojechało w wiadomym kierunku. Panoszyli się do tego stopnia, że wkraczali do poszczególnych gospodarstw i zabierali co lepsze maszyny rolnicze. Z naszej stodoły wynieśli, oczywiście bez pytania, młocarkę szerokomłotną. Potem tato gdzieś zdobył inną.

Na przełomie sierpnia i września polskie władze zaczęły wysiedlać wszystkich Niemców za Odrę. Widzieliśmy, jak wypędzani szli z kierunku Zbąszynka ciągnąc ręczne wózki, na których piętrzyły się rzeczy i siedziały dzieci oraz starcy. Pod wieczór grupa Niemców, licząca około 150 osób, zrobiła sobie przerwę w marszu w stodole sołtysa Mierzyńskiego. Kiedy było już ciemno usłyszeliśmy krzyki i płacz dochodzące właśnie stamtąd. Okazało się, że pod osłoną nocy do stodoły wpadli Sowieci i świecąc zgromadzonym po oczach zaczęli im wyrywać to, co ci mieli przy sobie. Niemcy w ciągu niecałej godziny zostali obrabowani ze swego skromnego majątku. Sowieci czym prędzej odjechali z łupami.

W międzyczasie na nasze podwórko podjechały dwa duże samochody ciężarowe z rosyjskimi żołnierzami. Wynieśli z naszego mieszkania bardzo ładną sofkę, zupełnie nie zważając na naszą obecność. Kiedy ktoś z nas zapytał dlaczego zabierają, padła odpowiedź:

- Eto nasze, my zawojowali!

Mniej więcej wówczas dowiedzieliśmy się, że nie ma już mowy o powrocie do Trościańca. Przesądził o tym układ jałtański. Trzeba więc było wziąć się za gospodarkę. Problemem dla nas było to, że nie mieliśmy konia. Tato wybrał się więc na licytację i tam, nie mając wyboru, kupił od Sowietów parszywą i kulawą klacz. Na szczęście ziemia była lekka. Mimo, że orało się płytko, urodzaj był dobry.

Jesienią Sowieci ustąpili miejsca polskiej władzy. Przez Brudzewko przemaszerowały Wojska Ochrony Pogranicza. Mężczyźni wrócili z wojny i wszystko zaczęło wracać do normy. W styczniu 1947 r. odbyło się pierwsze referendum. Na płotach można było zobaczyć porozlepiane plakaty z karykaturą Stanisława Mikołajczyka i innych. W dniu wyborów, 17 stycznia, był trzaskający mróz. Furmanki wiozły uprawnionych do głosowania na "3 x TAK" do Zbąszynka. Było to typowe, komunistyczne głosowanie. Każdy, kto chciał wejść do kabiny, od razu stawał się podejrzany. Od tego czasu propaganda wciąż nas atakowała. Gdy w 1948 r. wybuchła wojna w Korei, na naszych płotach rozlepiano karykatury Churchilla, Roosevelta i Tity. Potem, podczas słynnej kampanii antystonkowej, pod tabliczkami z nazwą miejscowości umieszczono napisy: "Szukaj stonkę!". Jakiś dowcipniś dopisał pod spodem: "a będzie zbawiona dusza twoja". Milicja długo dociekała, kto odważył się drwić z władzy socjalistycznej.

Rok 1949 bardzo przypominał lata 1940-44. Znów byliśmy zmuszeni do odstawiania obowiązkowych dostaw zboża, mięsa i ziemniaków, tym razem pod hasłem: "Wieś dla miasta, miasto dla wsi". Każdy, kto nie wywiązał się z dostawy, był uznawany za wroga klasowego, a tego, kto oddał, ale miał jeszcze jakieś zapasy, obwoływano kułakiem. Znów na płotach pojawiły się karykatury. Tym razem ich bohaterem był gruby, wąsaty kułak chytrze chowający zboże przed klasą robotniczą w mieście.

W Brudzewku funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa aresztowali Józefa Łaciaka za niewywiązanie się z obowiązku dostawy. Jego żona wybiegła za nimi krzycząc, że mąż przecież walczył na froncie na Pomorzu i w Kołobrzegu. Nie zrobiło to na nich wrażenia. Żona pożyczyła potem brakujące zboże od sąsiadów i odstawiła je. Po kilku dniach Łaciak został zwolniony. Opowiedział, że wywieźli go do jakiegoś PGR-u koło Opola, gdzie kazano mu pracować przy omłocie zboża. Łaciak wrócił do domu jakiś odmieniony. Stał się małomówny i skryty. Widocznie władza nakazała mu milczeć. W tym czasie bardzo aktywna stała się też Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej (ORMO). Już jesienią 1949 zaczęli podsłuchiwać ludzi w ich mieszkaniach. Mimo to parę miesięcy później tato kupił od księdza z Opalewa stare radio. Wieczorem, w ciemnym pokoiku lub pod kołdrą, mogliśmy cichutko słuchać Wolnej Europy.

Obowiązkowe dostawy trwały jeszcze przez wiele miesięcy. Za odstawione zboże można było otrzymać jedynie symboliczną zapłatę, która wystarczała tacie na podkucie konia lub na zakup jednego lemiesza lub też na okucie dwóch kół wozu. Ci zaś, którzy walczyli na wojnie, otrzymali dodatkowo konia lub poniemiecką krowę.

W 1950 zaczęły się tworzyć na wsi spółdzielnie produkcyjne. Chętnie przystępowali do nich tylko ci, którzy nie mogli własnymi środkami wywiązać się z dostaw, bo wówczas umarzano im zaległości w dostawie. Nasz ojciec nieźle gospodarzył i mimo że praca była ciężka, wraz z kilkoma innymi gospodarzami nie zapisał się do spółdzielni. Czuł się przez to napiętnowany, szczególnie podczas zebrań odbywających się niemal co tydzień, w niedzielę, w świetlicy. Na zebraniach tych miały miejsce agitacje o "wyższości gospodarki socjalistycznej nad kapitalistyczną". Z czasem zebrania zaczęły się kończyć dla członków spółdzielni suto zakrapianymi przyjęciami. Gdy przyszła jesień, spółdzielcy musieli odstawić zaplanowaną część kontyngentu. To, co pozostanie, mieli rozdzielić między sobą. Kiedy przyszło do dzielenia okazało się, że spichlerz jest prawie pusty, bo większa część zboża została przerobiona na alkohol. Miny zrzedły spółdzielcom i skończyły się pijatyki. Niedługo potem spółdzielnia przestała istnieć.

Tato w międzyczasie dochował się już młodych koni. Gospodarstwo kwitło. Ale niestety nie długo, bo dwie starsze siostry wyszły za mąż i zamieszkały osobno, ja i Frania poszliśmy do szkoły do Międzyrzecza, a Jasio był w Świebodzinie, gdzie pobierał nauki zawodu u krawca. W domu zostali tylko rodzice z najmłodszą siostrą Anią. Z braku pomocników tato się przepracowywał i wkrótce zaczął chorować na żołądek. W drugiej połowie lat 50-tych był operowany na wrzód, co go bardzo osłabiło. Wtedy gospodarstwo przejęła Gienia.

****
KONIEC CZĘŚCI DWUDZIESTEJ TRZECIEJ I OSTATNIEJ.



Na Podolu biały kamień
Podolanka siedzi na nim

Siedzi, siedzi wieniec wije
Z samych róży i liliji

Przyszedł do niej Podolaniec
Podolanko daj mi wieniec

Ja bym Tobie wieniec dała
Gdybym ojca się nie bała

Nie tak ojca jak i brata
Co przy wojsku cztery lata

Utruj, utruj brata swego
Będziesz miała mnie młodego

A ja nie wiem czym się trują
Gdzie sprzedają i kupują

Idź do sadu wiśniowego
Zabij węża zielonego

Posiekaj drobniusieńko
I ugotuj mięciusieńko

Brat przyjdzie tak spragniony
Siostro moja podaj wodę

Piszę liścik do miłego
Już otrułam brata swego

Tyś otruła brata swego
I otrujesz mnie młodego

Boże, Boże wielka strata
Ani męża, ani brata.

(Sentymentalna piosenka śpiewana przez nasze babcie)






poprzednia
część

 

 

Kazimierz Olender:
Zapamiętane z dzieciństwa

 

 

następna
część