cz.21 - 3 kwietnia 1945 - Wyjazd do Polski
Dodane przez Kazimierz dnia Listopada 29 2008 21:29:48
[źródło: "Kazimierz Olender, "Zapamiętane z dzieciństwa". Sanok 2000, Agencja Wydawnicza "Drukiem".]


Był 3 kwietnia 1945 r. Wszyscy już byliśmy w wagonach i niecierpliwie czekaliśmy na odjazd. Część mężczyzn chodziła jeszcze nerwowo po peronie, a sąsiad kolejarz podchodził do każdego wagonu i sprawdzał obecnych na podstawie listy. Nasi współpasażerowie zaczęli głośno protestować, że jedziemy, mimo że nie ma nas na liście. Tato co chwila przychodził pytać się o Gienię. Mama z płaczem powiedziała mu, że dziecko ma gorączkę. Niezadowoleni zaczęli żądać usunięcia chorej z wagonu, żeby nie zaraziła innych. Mama nie odzywała się, tylko cierpliwie wszystko znosiła. Po obiedzie lekko się zachmurzyło. My wciąż staliśmy. Dopiero pod wieczór szarpnęło wagonami. Do składu dołączono lokomotywę. Chwała Bogu! Teraz już nie mogli nas wyrzucić z wagonu.

Nastała zupełna cisza. Ludzie w skupieniu przyjmowali kolejne szarpnięcia. Kiedy pociąg ruszył, przeżegnaliśmy się, a ktoś zaintonował "Serdeczna Matko". Podchwyciliśmy melodię ze łzami w oczach. Wagony przetoczyły się kilkadziesiąt metrów i nastąpiło tak silne szarpnięcie, że krowy poupadały w sąsiednim wagonie. Pociąg zatrzymał się, a nasza pieśń ucichła. Po chwili ruszył, a my znowu śpiewaliśmy. Dopiero późnym wieczorem ruszyliśmy na dobre. Gdy dojechaliśmy do Złoczowa pociąg musiał zjechać na bocznicę i przepuścić frontowe składy. Następnego dnia dojechaliśmy zaledwie do Krasnego, bo co kilka stacji nasz skład musiał zjeżdżać na bocznicę. Wujek Feliks Wodecki, który również nie figurował na liście, zapakował się z rodziną do budek hamulcowych, które w tamtych czasach znajdowały się na końcach wagonów towarowych. Podczas jazdy przez szpary mocno im dmuchało, więc starali się czymś je uszczelnić.

Wszyscy cierpliwie znosili wczesnowiosenne warunki jazdy. Byliśmy głodni i marzyliśmy o ciepłej strawie. Ale tej nie było gdzie ugotować. Pożywialiśmy się więc suchym chlebem, a dzięki krowie tato przynosił trochę mleka, które właściwie było przeznaczone dla chorej Gieni. Nam dostawało się tylko po małym łyczku. Niezadowoleni dokuczali mamie, że wiezie chorą. Mama odpowiadała, że może ją zostawić w Polsce, ale nie tutaj. Gienia czuła się coraz gorzej. Nie było leków ani doktora. Usta jej spierzchły, a twarz poczerniała od gorączki. Dojechaliśmy wreszcie do Lwowa. Strasznie narzekaliśmy na maszynistę, który niemiłosiernie szarpał wagonami. Okazało się, że był Ukraińcem. Podejrzewaliśmy go, że w ten sposób chciał się zemścić na Polakach.

Tymczasem w naszym wagonie wciąż podnosiły się żądania usunięcia chorej Gieni. Tato poszedł się poskarżyć do kierownika transportu. Podczas jednego z dłuższych postojów do naszego wagonu przyszedł pan Ziombro, aby wyjaśnić sytuację. Na jego widok kumoszki podniosły krzyk, że chora wszystkich pozaraża. Kierownik stanowczym tonem odpowiedział, że jeśli komuś się. nie podoba, to niecił wysiądzie, a chora i tak pojedzie dalej. Od tej pory mieliśmy spokój.

Nie staliśmy długo we Lwowie, ale potem pociąg wciąż się zatrzymywał. Głównymi torami, w jedną i drugą stronę, mknęły wojskowe pociągi. W czasie postojów kobiety wychodziły z wagonów, aby prędko coś ugotować. Zwykle były to ziemniaki bez soli i omasty podawane jako zupa. Ale i tym ludzie się posilali. Nie zawsze zupa zdążyła się ugotować, bo gdy tylko pociąg zagwizdał trzeba było chwytać garnek i szybko wsiąść do wagonu. Takie sceny często się powtarzały. Miałem wówczas 13 lat i zapamiętywałem mnóstwo szczegółów. Wciąż działo się coś nowego.

Pamiętam pewien ranek na początku kwietnia. Śnieg już stopniał. Staliśmy właśnie na bocznicy w Rawie Ruskiej. Tam wiedział już o naszym przybyciu Polski Urząd Repatriacyjny (PUR) i przygotował dla nas gorący posiłek składający się z chleba i słodkiej kawy zbożowej. Dzieci dostały gorące mleko. Miałem wrażenie, że przybyliśmy do innego świata. Wszyscy mówili wyłącznie po polsku. Tam też została zamieniona lokomotywa i obsługa pociągu na polską. Gdy nocą pociąg ruszył, nie było już żadnych szarpnięć. Nowy maszynista obchodził się z nami bardzo delikatnie. Nasz skład skierował się na Lublin. Kolejarze zaczęli nas informować o tym, kiedy ruszamy i jak długie będą postoje. A te nadal były częste. Podczas przerw ludzie wychodzili z wagonów i podążali do pobliskich domów za proszonym. Przynosili chleb i ziemniaki, a czasami marchew. Można też już było spokojnie ugotować zupę. Sprzyjała nam ciepła, słoneczna pogoda.

Pewnego dnia zauważyliśmy przejeżdżający obok nas podobny transport, który kierował się w przeciwną stronę. Jechali nim przesiedlani na wschód Ukraińcy. My patrzyliśmy na nich, a oni na nas. Spytani skąd jadą, odpowiedzieli, że z przemyskiego i hrubieszowskiego. Mieli miny smutniejsze od naszych, mimo, że jechali w nieporównywalnie lepszych warunkach. W wagonach mieli piecyki, dla wszystkich starczało miejsc leżących. W wolnym środku wagonu zmieścili cały swój dobytek, łącznie z narzędziami rolniczymi, a nawet z oknami i drzwiami z futrynami. Ukraińcy nie wiedzieli, dokąd byli wiezieni. My też nie wiedzieliśmy, co nas czeka.

Gdy pociąg się zatrzymywał, szedłem zwykle do wagonu, w którym był tato. Robiło się coraz cieplej, pola się zieleniły i śpiewały skowronki. Ojcu podobały się mijane po drodze tereny i pola. Ziemia wyglądała na żyzną, ale daleko jej było do naszej, trościanieckiej. Innym też się tu podobało. Mówili, że z chęcią się tu osiedlą.

Podczas drogi umarło kilka starszych osób. Był wśród nich także Dominik Trymbulak. Nie wiem kto, gdzie i kiedy go pochował.

Na jednej ze stacji podczas postoju wujek Feliks Wodecki oddalił się po coś do jedzenia, a w międzyczasie nasz pociąg odjechał. Wszyscy bardzo się martwiliśmy. Była już noc, kiedy zatrzymaliśmy się na następnym postoju. Wtem nadjechał pociąg towarowy, a stojący w drzwiach wagonu tato usłyszał głos wujka dochodzący z tego drugiego pociągu. Tato zaczął głośno wołać:

- Feliks, tu, tu!

Okazało się, że wujek skorzystał z uprzejmości maszynisty i jechał z nim w parowozie wypatrując naszego składu. Potem wujek już nie ryzykował i nie oddalał się zbytnio. Ale i tak prawie za każdym razem ktoś zostawał i musiał za nami biec.

Dotarliśmy wreszcie do dużej stacji w Lublinie. Tu PUR już na nas czekał. Tato przyniósł przygotowany przez nich duży garnek zupy. Była pyszna - gorąca i pachnąca, a do tego jeszcze chleb. Z jednej strony było lepiej, ale z drugiej już mieliśmy dosyć tej tułaczki. Brudni i nie przebierani, czuliśmy się okropnie. Wszy chodziły po nas całymi stadami. Żałosnego widoku dopełniały wychudzone ciała poubierane w brudne płachty i stopy obwiązane szmatami. Dziś, kiedy po 50 latach oglądam takie filmy jak "Sami swoi" czy "Pan na Żuławach", myślę sobie, że sceny tam ukazane zupełnie nie oddają realiów repatriacji, jakie my przeżyliśmy w kwietniu 1945 r.

W Lublinie staliśmy całą noc. Następnego, bardzo pogodnego poranka, poszedłem do taty. Obserwowaliśmy samoloty myśliwskie wykonujące loty ćwiczebne. Podziwiałem te akrobacyjne beczki i korkociągi. Jechaliśmy z ciągłymi przerwami. Wciąż trzeba było ustępować wojskowym składom. W trakcie przerw na poboczach i w rowach ludzie rozpalali ogniska i gotowali to, co im jeszcze zostało. Większość chodziła jednak prosić o jedzenie do okolicznych domów. Widziałem, że przynosili chleb, a nawet jasne bułki. Nam też zabrakło już jedzenia i mama postanowiło po raz pierwszy pójść za proszonym. Nieśmiało weszła do jednego z pobliskich domów, który wyglądał dosyć bogato. Kiedy zapukała do drzwi, ktoś poprosił ją do środka. Mama weszła i zobaczyła siedzącą przy stole liczną rodzinę. Stół był, jak na tamte czasy, suto zastawiony. Mama zaniemówiła na ten widok i od razu się rozpłakała. Uczynna gospodyni uspokoiła ją i zaraz poszła do kuchni, by coś uszykować. Mama opowiedziała zebranym, że jedziemy już dwa tygodnie, a w wagonie leży chora córka. Prosiła chociaż dla niej. Nigdy nie chodziła za proszonym, bo zostawiła niemały majątek. Teraz jednak przyszły takie czasy, że musi żebrać. Otrzymała od gospodarzy sporo jedzenia. Powiedziała im, że nie wiedziała, że są jeszcze na świecie tacy życzliwi ludzie i pożegnała się z nimi.

Na trasie przejazdu widziałem kilka dziewczynek huśtających się na huśtawce zawieszonej pomiędzy dwiema grubymi gałęziami drzewa. Zazdrościłem im beztroskiej zabawy. Pozdrowiłem je, a one życzliwie odpowiedziały.

Od Lublina zaczęliśmy pokonywać coraz większe odległości. Konduktorzy poinformowali nas, że jedziemy w kierunku Warszawy. Wiosna była już w pełni i po drodze widzieliśmy gospodarzy siejących wiosenne zboże. Jednak noce były jeszcze zimne. Dowiedzieliśmy się, że na Odrze toczy się jeszcze wojna.

Ta jazda całkiem już nam zbrzydła. Pod górki pociąg podjeżdżał tak wolno, że wyskakiwaliśmy i szliśmy obok. Potem wskakiwaliśmy. Tato nic nie mówił, gdy tak zabijałem czas, ale mama się denerwowała, żeby nic mi się nie stało. Często jechałem w budce hamulcowej, gdzie przebywała rodzina wujka Feliksa. Przy mamie i siostrach byłem właściwie już tylko nocą.

Pewnego dnia w drugiej połowie kwietnia tato zbudził mnie i powiedział, żebym wstał i popatrzył na Warszawę. Przeszedłem do wagonu, gdzie stała nasza krowa. Wszyscy stanęli w drzwiach. Gdy byliśmy na wzniesieniu naszym oczom ukazał się las kominów, zwisające płyty zbrojeniowe trzymające się tylko na drutach i czarno okopcone otwory okien. Ktoś powiedział, że to Warszawa - Praga. Tato odezwał się wtedy, że gdzieś tu, w sierpniu 1944 r., zginął jego kuzyn, podporucznik Józio Olender. Zobaczyliśmy też ludzi powracających do swych domów z tobołami na plecach i dziećmi na wyładowanych wózkach. Wyglądali nie wiele lepiej od nas. Pozdrawialiśmy ich, a oni nas. Gdzieniegdzie wśród ruin paliły się ogniska. Niektórzy łopatami usuwali cegły i gruz. Stwierdziliśmy, że Warszawa to jedno wielkie cmentarzysko i chyba nikt tu nie ocalał. Pociąg jakby celowo jechał bardzo powoli, byśmy zdążyli napatrzeć się na resztki stolicy.

Gienia czuła się lepiej, gorączka zaczęła opadać. Jechaliśmy coraz szybciej. Najpierw Kutno, potem Poznań. Dowiedzieliśmy się, że Szczecin i Odra zostały zdobyte. Od Poznania mieliśmy wrażenie, że nasz skład porusza się trochę opieszale. Było to zapewne wynikiem faktu, że granica polsko-hitlerowska była tak blisko. Zastanawialiśmy się, dokąd nas wiozą, bo przecież przejechaliśmy już całą przedwojenną Polskę. W Poznaniu zostaliśmy poinformowani, że jedziemy na Ziemie Odzyskane, które zaczynają się od strony Zbąszynia aż po Odrę. Kolejarze mówili, że to już niedaleko. Ostatniej nocy naszej podróży lekko się oziębiło, temperatura spadła prawie do zera. Następnego dnia, 25 kwietnia, wyglądając przez drzwi wagonów, widzieliśmy już zabudowania w niemieckim stylu. Późnym popołudniem nasz pociąg zatrzymał się na stacji Nowy Zbąszynek. Tam usłyszeliśmy komendę:

- Proszę państwa, koniec jazdy! Proszę się wyładowywać!

Słońce już zaszło, a na peronach nie było światła. Zabronili nam rozpalać ogniska, bo w górze wciąż jeszcze latały niemieckie samoloty. Wyładowywaliśmy się po ciemku. Niektórym zajęło to tylko kilka minut, bo mieli ze sobą tylko mały tłumok zawinięty w brudną płachtę. My potrzebowaliśmy więcej czasu, bo mieliśmy kufer, skrzynię i krowę. Byliśmy ostatni.

****
KONIEC CZĘŚCI DWUDZIESTEJ PIERWSZEJ




poprzednia
część

 

 

Kazimierz Olender:
Zapamiętane z dzieciństwa

 

 

następna
część