cz.15 - Wiosna 1944r.
Dodane przez Kazimierz dnia Listopada 09 2008 14:42:38
[źródło: "Kazimierz Olender, "Zapamiętane z dzieciństwa". Sanok 2000, Agencja Wydawnicza "Drukiem".]


Sprawdziły się przewidywania rosyjskiego szpiega. Było to 18-19 marca 1944 r. Prószyło lekko, było pochmurno i dużo śniegu leżało jeszcze na polach. Niemcy stacjonowali jeszcze pośrodku wsi i na jej wschodnich krańcach. Tego dnia tato poszedł na pogawędkę do Michała Tymrakiewicza, uciekiniera z Zagórza - Pietrówki, a my siedzieliśmy w dużym pokoju, którego okna wychodziły na zachodnią stronę. Stamtąd mieliśmy dobry widok na drogę prowadzącą do Manajowa. Graliśmy akurat w karty, ale ja co chwila zerkałem przez okno. W pewnym momencie zauważyłem postać wynurzającą się z odległości około 200 m, tuż koło figury Zarębowskiego. Był to mężczyzna jadący na małym koniu. W prawej, podniesionej do góry ręce trzymał karabin, z którego lufy unosiła się smużka dymu. Po chwili usłyszeliśmy wystrzał. Szybko pobiegłem do taty i powiedziałem, że ktoś jedzie i strzela w górę. Wszyscy wybiegliśmy na dwór i skierowaliśmy się do stodoły, obok której stał duży stóg zboża. Ukryliśmy się za nim, żeby obserwować, co się będzie działo. W tym momencie jeździec był już koło nas i zostaliśmy przez niego zauważeni. Zapytał:

- Kakoj nacji?

Wystraszony tato odpowiedział, że Polak. Żołnierz -młody podporucznik, wyraźnie był pod wpływem alkoholu. Natychmiast zeskoczył z konia, oparł karabin o stóg i zaczął ściskać ojca wykrzykując:

- Brat, brat...

Odetchnęliśmy, stwierdziwszy, że mamy do czynienia z Sowietem, a nie ukraińskim banderowcem. Później okazało się, że całe to zdarzenie obserwował z ukrycia szwagier ojca - Michał Buczny, który mieszkał u naszego sąsiada przez drogę Józefa Sułymy. Michał był w sieni i zza lekko przymkniętych drzwi trzymał przybysza na muszce. Mówił, że gdyby żołnierz coś nam zrobił, on zrobiłby to samo jemu. Na szczęście sąsiedzi byli czujni i skorzy do pomocy. Sowiet, który był na patrolu, zapytał ojca, czy we wsi są Niemcy i gdzie stacjonują. Tato odpowiedział, że są pośrodku wsi, ale ilu ich jest, tego nie wie. Podchmielony żołnierz kazał się do nich prowadzić. Tato zbladł. Zaczął prosić Sowieta, tłumaczyć, że jest wojna, ma pięcioro małych dzieci i boi się iść. Mama z siostrami zaczęły krzyczeć i prosić. Sowiet ustąpił. Zamiast tego kazał tacie wymachiwać leninówką, którą zdjął z głowy. Ojciec miał wykonać trzy koła nad głową, co natychmiast uczynił. Okazało się, że było to hasło dla ukrytych w śniegu pozostałych sześciu lub siedmiu sołdatów, którzy natychmiast biegiem podążyli za swym dowódcą do miejsca, gdzie stacjonowali Niemcy.

Niecierpliwie czekaliśmy, co się wydarzy. Po kilku minutach usłyszeliśmy wystrzały z karabinów i automatów. Niemcy widocznie nie spodziewali się ataku, a tym bardziej od zachodniej strony. Później słychać było jeszcze dalsze strzały, a nawet wybuchy granatów. Po niecałej godzinie zobaczyliśmy tych samych żołnierzy uciekających z powrotem, lecz tym razem już konno. Musieli wyciągnąć konia ze stajni, gdyż należał on do niejakiego Sikory, mieszkającego koło figury Michała Płoszaja. Koń ten był silnie zbudowany i dlatego tylko mógł udźwignąć całą grupę żołnierzy sowieckich. Wszyscy zdołali ujść z życiem. Niemcy podążyli ich tropem. Posuwali się powoli i bardzo ostrożnie wzdłuż rowów. Co chwila oddawali strzały. W tym mniej więcej momencie wydarzył się śmiertelny wypadek. Koło Sikory, gdzie Niemcy zdołali się właśnie przedrzeć, z mieszkania do piwnicy, w której skryła się cała rodzina, przebiegał l6-letni chłopiec. Pochodził on z Hnidawy i był spokrewniony z naszą rodziną Olendrów. Miał na głowie leninówkę. Niemcy nie wiedzieli, że Sowieci umknęli konno i w przekonaniu, że skryli się gdzieś w pobliżu, wzięli chłopca za jednego z nich. Jeden z Niemców oddał strzał, który zranił chłopca śmiertelnie. Wszystko z powodu tej czapki.

Sowieci nadal atakowali Niemców. Dowiedzieliśmy się, że ci sami żołnierze zaskoczyli śpiących Niemców na posesji Sułymy mieszkającego pośrodku wsi. Wcześniej ktoś dał im znać, że grupa uzbrojonych Sowietów lub banderowców przemieszcza się przez wieś na wschód. Zaspani i zdezorientowani Niemcy zaczęli ostrzeliwać okolicę przez okna mieszkania. W odpowiedzi Sowieci otworzyli ciągły ogień do tych okien, a jeden z nich podczołgał się zupełnie blisko i wrzucił do środka granat. Cała czwórka niemieckich żołnierzy zginęła na miejscu. Pobiegłem w tamtym kierunku, zbiegli się też inni. Wszyscy przypatrywali się wyniesionym z mieszkania trupom żołnierzy. Pamiętam, że leżeli ułożeni jeden koło drugiego, mieli na sobie spodnie i koszule. Jeden z nich był w mundurze. Mieli po jakieś 30 lat. Przybyły na miejsce inny niemiecki żołnierz sięgnął do kieszeni munduru zabitego i wyjął z niej zdjęcie rodzinne i kilka fenigów. Wróciłem do domu przed zmrokiem i o wszystkim opowiedziałem rodzicom.

Każdy następny dzień przynosił nowe zdarzenia. Niemcy zaczęli się wycofywać w kierunku Białokiernicy i Olejowa. Dzień był pochmurny i lekko padał śnieg. Po obiedzie zobaczyliśmy przez okno kroczącą tyralierę, która posuwała się w naszym kierunku. Ze względu na słabą widoczność nie mogliśmy rozpoznać idących. Podejrzewaliśmy, że nie są to banderowcy, bo nie kroczyliby tak śmiało. Stawialiśmy na Sowietów. Mieliśmy rację. Było ich 30- 40 i kierowali się do wsi. Odczuliśmy ulgę. Przyszła wolność i bezpieczeństwo przed ukraińskimi bandami.

W nocy księżyc rozjaśnił okolicę. Było zupełnie cicho, dopóki nie usłyszeliśmy uciekających ludzi. Wyjrzeliśmy przez okno, nie zapalając światła i stwierdziliśmy, że uciekającymi są Sowieci. Od Zabrzezin z lasu olejowskiego podeszli Niemcy. Sowieci pierzchali w takim popłochu, że jeden z nich porzucił karabin maszynowy na pryzmie gnoju u dziadka Sudala. Ten, ujrzawszy karabin z okna, wyskoczył na dwór i rękoma przysypał gnojem porzucony polimiot. Zrobił to przede wszystkim dlatego, że gdyby Niemcy zobaczyli karabin u niego, mogliby sądzić, że Sowieci ukryli się gdzieś w pobliżu, a to mogłoby się skończyć różnie.

Niemcy podeszli jeszcze trochę wzdłuż drogi, a potem wycofali się. Do następnego rana panował względny spokój. Potem niemiecka artyleria spod Olejowa i Jasionek rozpoczęła ostrzał rejonu Załoziec. Wystrzelone pociski z przeraźliwym wyciem przelatywały nad południową częścią wioski i powodowały silne detonacje. Błyski wystrzałów artyleryjskich i wystrzeliwane różnokolorowe rakiety szczególnie dobrze było widać nocą. Przytłoczeni strachem już nie rozbieraliśmy się do spania, cały czas gotowi do ucieczki. Kolejnego ranka usłyszeliśmy, że zbombardowano stację kolejową w Zborowie - Młynowcach. Śnieg przestał padać, a niebo było bezchmurne.

19 marca 1944 r. chaos wojenny na kilka godzin ucichł. Około 13.00 słońce zaczęło mocno świecić i topić leżący biały puch. Jak zwykle spoglądaliśmy na drogę do Manajowa. Skoro wybawiciele już dwukrotnie przyszli z tej strony, domyślaliśmy się, że teraz będzie podobnie. Mieliśmy rację. Spostrzegliśmy, że od strony Sianorzęcia nadciągają duże kolumny wojsk radzieckich z lekką artylerią i częściowo kawalerią. Mówiliśmy do siebie, że teraz to już nie zobaczymy tu Niemców. Wybiegliśmy na drogę, żeby pozdrowić sowieckie oddziały.

- Zdrastwujtje - odpowiadali z uśmiechem i szli dalej.
Przyszedł do nas ten sam podporucznik, który podchmielony przyjechał na zwiad. Zostawił wówczas w naszej stajni swojego małego konika. Niestety, pamiętał, gdzie to było i znów nie mieliśmy konia. Gdy tak patrzyłem na przejeżdżające kolumny, moją szczególną uwagę zwróciło ogromne działo ciągnięte przez dwa konie. Przejazd był bardzo utrudniony ze względu na rozjeżdżony i częściowo topniejący śnieg. Konie nie dawały sobie rady, więc doczepiono trzeciego, małego konika. Uprząż dla niego zrobiono ze złożonego na pół worka, którego końce związano sznurem przymocowanym do osi działa. W tej sytuacji biedny konik nie mógł ciągnąć prosto, tylko szedł bokiem. Idący koło niego sołdat wciąż kierował zwierzęciem, uderzając je kijkiem. Na ten widok głośno się zaśmiałem. Przechodzący koło działa żołnierze wrogo na mnie spojrzeli. Tato ze zgniewaną miną pokazał palcem na dom i kazał mi iść do mieszkania. Po chwili przyszedł za mną, trochę mnie skarcił i sam zaczął się śmiać z radzieckiego sposobu myślenia.

Sowieci przeciągnęli działo pod górę i ustawili je za domem dziadka Jakuba Bila. Natychmiast je okopali i uwiązali konie do pobliskich drzew. Około 15.00 nastąpiła potworna detonacja gdzieś niedaleko naszego domu. Wszyscy w popłochu uciekliśmy do piwnicy. Okazało się, że serię artyleryjską wypuścili Niemcy. Ktoś do nas przyszedł i powiedział, że zostało trafione owo wielkie radzieckie działo. Pod wieczór, kiedy było już spokojnie, pobiegłem na miejsce zdarzenia. Podszedłem bliżej i zobaczyłem kilku sołdatów i oficera stojących przy dziale. Patrzyli w zadumie, nie zwracając na mnie najmniejszej uwagi. Obok leżały zabite konie, a na białym śniegu pełno było krwi. Była to krew trzech żołnierzy. Korpus jednego z nich, przeciętego na pół, siła detonacji wbiła w śnieg. Jego nogi leżały nieopodal. To był straszny widok. W nocy nie mogłem zasnąć, cały czas mając przed oczami te zwłoki. Na drugi dzień mężczyźni powiedzieli tacie, że Rosjanie nie oddali z tego działa ani jednego wystrzału.

Znaleźliśmy się na linii frontu i wciąż spodziewaliśmy się kolejnego ostrzału. Kiedy się ściemniło i artyleria znów zadudniła, uciekliśmy do piwnicy. Była to na przemian ciemna i jasna noc. Tato na chwilę wyszedł z piwnicy. Kiedy wrócił, oznajmił nam, że pali się chałupa Kordacznych. Wszyscy wyszliśmy, bo ostrzał ucichł. Widok łuny od palącego się drewnianego i krytego słomą domu był straszny. Słup ognia unosił się wysoko. Słychać było trzask palących się suchych desek i czuć swąd spalenizny. Kiedy następnego ranka wstaliśmy, zobaczyliśmy na naszym podwórzu i w stodole pełno sowieckiego wojska. Tato wyszedł oporządzić bydło i w pewnej chwili stanął jak wryty. Zobaczył, że wszystkie ule zostały otwarte, zniknęły wszystkie ramki, a obok leżą martwe pszczoły. Pozostały po zimie miód, wosk i tzw. czerwa zostały zjedzone przez wyzwolicieli. Ojciec wrócił ze łzami w oczach do domu. Mama na jego widok przelękła się i zapytała, co się stało.

- Ta hołota zniszczyła mi całą pasiekę. Wróg nie zniszczył, a co zrobili przyjaciele? - odpowiedział tato z płaczem.
Po chwili do mieszkania wszedł młody oficer i zapytał, czemu ojciec płacze. Tato powiedział, że jego żołnierze zniszczyli całą pasiekę. Oficer udając, że nie wie, o co chodzi, wyszedł do stodoły. Tato, który mu się dokładnie przyjrzał, powiedział do mamy:

- Zauważyłaś, że cały przód jego płaszcza, był wysmarowany miodem?
- Wyszliśmy na podwórze. Usłyszeliśmy, jak oficer karci sołdatów za zniszczenie pasieki. Im głośniej na nich wrzeszczał, tym oni głośniej się śmiali. W szopie ustawili konie, a w stodole, gdzie było pełno słomy, na której żołnierz spali, urządzili sobie kuchnię polową, pod którą rozniecili ogień. Tato powiedział do kucharza, że przecież mogą spalić stodołę. Ten z niemiłym uśmieszkiem odpowiedział:

- Ona i tak się spali.

Następnego dnia sowiecki sztab zajął nasz duży pokój. Na stole rozłożyli dwie duże mapy. Przy wejściu do domu stanął wartownik. Przez oszklone drzwi drugiego pokoju mogłem wszystko obserwować i prawie wszystko słyszeć. W kącie rozstawił się telegrafista. Ciągle coś mówił do słuchawki, a całe urządzenie niemiłosiernie piszczało. Pamiętam jedno z wezwań telegrafisty:

- Ptica, ptica, ja zefior, ja zefior, kak sliszitje, projoł...

Do pokoju wciąż wchodzili i wychodzili oficerowie różnych stopni i łącznicy. Suszyli przemoczone płaszcze na piecu, co powodowało smród nie do zniesienia. Poszedłem do sąsiadów. Ich sytuacja nie była lepsza. Za domem Jana Dajczaka - Koziara żołnierze zaczęli się okopywać. Niedobrze, bo to znaczyło, że jesteśmy na linii frontu. Po obiedzie nastąpił kolejny niemiecki ostrzał artyleryjski. Pociski eksplodowały blisko naszego domu. I znów szybko ukryliśmy się w piwnicy. Od wybuchów trząsł się cały dom. Wcisnąłem się między worki ze zbożem i ziemniakami. Pochylony na klęczkach schowałem głowę pod ramionami. Ojciec w podobnej pozycji zasłonił mnie i przytulił. Zaczęliśmy głośno się modlić: "Pod Twoją obronę" i "Matko Boska, ratuj!".

Nagle eksplozje ucichły. Do piwnicy wpadła moja ciocia Marysia, najmłodsza siostra taty, wówczas jeszcze panna. Krew lała jej się z ręki. Przez rozpruty rękaw kożuszka widać było rozszarpane ciało. Mama i siostry zaczęły lamentować. Okazało się, że przed ostrzałem ciocia poszła po coś na wieś. Była już blisko domu, kiedy zaczęły padać pociski. Zamiast położyć się na ziemi, ciocia zaczęła biegać z podniesionymi rękami dookoła domu. W pewnym momencie odłamek trafił ją w rękę, na szczęście nie naruszając kości. Po latach ciocia opowiadała, że troszkę dalej od domu na ziemi leżał rosyjski żołnierz, który widząc ją biegającą głośno do niej krzyczał, żeby upadła na ziemię. Był jednak zbyt daleko, żeby jej pomóc. Tego samego dnia został zabity nasz niedaleki sąsiad Maciej Wojtyna - Czarach. U Antoniego Strąka pocisk powalił świerk i jesion. Pytaliśmy Rosjan, kiedy wreszcie przepędzą Niemców. Odpowiadali, że już niedługo. Niemcy natomiast, okopawszy się na dobre, od czasu do czasu podchodzili do wsi.

****
KONIEC CZĘŚCI PIĘTNASTEJ




poprzednia
część

 

 

Kazimierz Olender:
Zapamiętane z dzieciństwa

 

 

następna
część