cz.14 - Banderowcy i oczekiwanie frontu
Dodane przez Kazimierz dnia Listopada 09 2008 14:42:22
Pewnej jasnej księżycowej nocy obudziły nas strzały z karabinów maszynowych. Zerwaliśmy się z łóżek na proste nogi i podbiegliśmy do okien. Zobaczyliśmy, że na wyściełanej słomą furmance jadącej od strony Manajowa klęczy 5 lub 6 mężczyzn. Konie szły szybkim krokiem. Strzały dobiegały z kierunku gospodarstwa Władka Dzika, który był najbogatszym gospodarzem we wsi i mieszkał w niewielkim oddaleniu od zwartych zabudowań, od północy, na Zagumiennikach. Okazało się, że jego dom został okrążony przez ukraińskich napastników. Władek z rodziną uciekł na strych i z posiadanej broni odpowiadał ogniem na każdy strzał. Banderowcy nie mogli dostać się do środka przez okna, bo były tam szczególnie solidne okiennice. Na pomoc bratu przybył Jasio Dzik z kilkoma innymi mężczyznami. Napastnicy postanowili skapitulować i uciekli na północ w kierunku Hnidawy. Rano na miejscu strzelaniny ludzie znaleźli cywilną czapkę. Władek Dzik postanowił przenieść się czasowo do swego drugiego brata - Antka. Całe zajście było dla nas sygnałem, że należy wzmóc czujność i wzmocnić posterunki wartownicze. Nie wszyscy mieli broń. Tato wyjął wówczas schowany pistolet, który onegdaj Skałuba ukrył pod wierzbą. Niestety, źle zakonserwowany pistolet skorodował przez trzy lata przechowywania. Nie pomogły nasze starania aby przywrócić go do stanu używalności. Mężczyźni uzbrajali się w widły na długich sztylach. Inni osadzali kosy na sztorc, jak za czasów Kościuszki pod Grochowcami.

Można było zdobyć broń także w inny sposób. Z okolicznych ukraińskich wiosek, gdzie nie było młynów, przyjeżdżali chłopi i przywozili zboże do zmielenia w naszym młynie. Organizatorzy obrony Trościańca wpadli na pomysł nawiązania kontaktu z nimi, bo było powszechnie wiadomo, że dysponowali oni dużą ilością broni i amunicji zabranej polskim, a później rosyjskim żołnierzom. Najpierw rozmawiano ze znajomymi Ukraińcami, do których miano większe zaufanie. Ponieważ kolejki do przemiału były bardzo długie (często czekało się po 2-3 doby), sugerowano chłopom, że będą mogli oddać swe zboże poza kolejnością i otrzymać jeszcze dodatkową zapłatę, jeśli dostarczą karabiny lub amunicję. Plan się powiódł. Ukraińscy chłopi zaczęli przywozić broń, którą przemycali na różne sposoby. Jedni wiązali ją pod wozem, inni ukrywali w workach ze zbożem. Wszyscy jednak usilnie prosili o dyskrecję. Bardzo bali się banderowców i ich zemsty.

Przypomina mi się pewne zdarzenie z grudnia 1943 r. Była jasna księżycowa noc, a śnieg skrzypiał pod nogami. Około godz. 21.00 na krzyżówce obok figury Zarębowskiego stała już warta i czekała na zmienników. Jednym z nich miał być mój tato. Poprosił mnie, żebym go przez jakiś czas zastąpił, a on przyjdzie nieco później. Poszedłem tam i pełniłem wartę ze starszymi i chłopcami w moim wieku. Byli wśród nich: Franio Wojtyna, Józio Trymbulak, Bronek Tymrakiewicz i Stasio Dajczak z folwarku. Starsi mieli przy sobie broń, której lufy od czasu do czasu wystawały spod połów płaszcza. Ja miałem przy sobie drut o średnicy około 7 mm z zakrzywioną rękojeścią i zaklepanym w formie stożka końcem. Nagle spostrzegliśmy, że od strony młyna, saniami ciągniętymi przez dwa konie, jedzie chłop i wiezie 4-5 worków mąki. Starsi postanowili, że zrobimy rewizję na saniach. Kiedy ukraiński chłop skręcił w prawo w kierunku Manajowa starsi doskoczyli do sań i na oczach przerażonego chłopa Franio Wojtyna zaczął przekłuwać worki moim drutem. Chłop poprosił nas, żebyśmy nie podarli worków i powiedział, że jeśli go nie przepuścimy, to on wraca do młyna. Kazaliśmy mu wrócić. Po chwili przyjechał ponownie w towarzystwie jednego z mieszkańców Trościańca, który uświadomił nas, że chłop właśnie przywiózł do młyna wiele sztuk broni i amunicji. Poprosił, żebyśmy przepuścili Ukraińca.

Późną jesienią 1943 r. front zbliżył się na tyle, że od czasu do czasu mogliśmy słyszeć detonacje, a Trościaniec zaczęła nachodzić sowiecka partyzantka. Pewnej nocy zbliżyła się do Trościańca od strony Załoziec konna grupa partyzantów. Warty były w tym czasie obstawione i zauważyły zbliżających się jeźdźców. Z daleka nie można było rozpoznać, kto jedzie, więc ogłoszono alarm. Na dużej lipie za dworem ustawiono ciężki karabin maszynowy, który obsługiwał Antoni Młynek, żołnierz jeszcze z czasów austriackich. Młynek na wieść o nieznajomych głośno krzyknął:

- Halt werda! - po czym oddał serię strzałów. Wszyscy wiedzieliśmy, że Niemcy w zasadzie nigdy nie zjawiali się nocą. Mogliśmy się więc domyślać, że to byli banderowcy lub partyzanci. Przybysze, sądząc po komendzie, byli pewni, że mają do czynienia ze strzelającymi do nich Niemcami. Nikt z nich nie zginął, ale zostali zmuszeni do ucieczki. Następnego ranka kilku ciekawskich poszło zobaczyć miejsce nocnej konfrontacji. Znaleźli dwie czapki leninówki z czerwoną gwiazdą. Sprawa tożsamości nocnych "gości" ostatecznie się wyjaśniła.

Powrócę jeszcze do jesieni 1943 r. Byłem akurat we młynie, gdzie młynarze pozwalali mi przychodzić. Mogłem nawet myszkować po piętrze. Kiedy tam wszedłem zobaczyłem ukraińskiego policjanta stojącego przy oknie. Stamtąd musiał dostrzec pewnego człowieka w kolejarskim mundurze idącego z workiem na plecach w kierunku domu wujka Feliksa Wodeckiego. Nie znałem tego człowieka i nie miałem pojęcia dokąd i po co szedł. Nagle ukraiński policjant wyskoczył przez okno jak z procy, popędził w stronę kolejarza, dopadł go i zaczął bić, gdzie popadło. Przy każdym ciosie czapka spadała kolejarzowi z głowy, a kiedy chciał ją podnieść, dostawał kolejnego kopniaka w brzuch. Policjant coś krzyczał, ale nie mogłem zrozumieć o co chodziło. Kolejarz błagał, płakał, ocierając łzy. Czapka i worek leżały na ziemi, a każdy kolejny cios powodował, że kolejarz podnosił się coraz rzadziej. Miał około 55 lat. W pewnej chwili napastnikowi widocznie znudziło się pastwienie nad człowiekiem. Zarzucił karabin na ramię i poszedł do siedziby niemieckiej władzy. Stałem w miejscu jak skamieniały. Wciąż patrzyłem na kolejarza, który po chwili wstał, pozbierał swoje rzeczy i poszedł w kierunku zabudowań. Nie mogłem pojąć, jak można się tak nad kimś pastwić. Zaraz pobiegłem do domu i o wszystkim opowiedziałem. Ta scena nękała mnie jeszcze wielokrotnie podczas snu, a gdy szedłem do domu cioci Frani Wodeckiej, zawsze przystawałem w miejscu, gdzie bito kolejarza.

Front zbliżał się coraz szybciej. Trwały już walki o Tarnopol. Niemcy za wszelką cenę usiłowali utrzymać miasto pod swoją okupacją. Trwała ofensywa sowiecka. Był to styczeń 1944 r. Ciągle słyszeliśmy detonacje. Wcześniej, jeszcze w listopadzie, pamiętam pewien bezwietrzny, pochmurny dzień. Tato akurat woził obornik na słotowe pole, które znajdowało się w odległości około 2 km od naszego domu w kierunku Manajowa. Ojciec przewiózł już ostatni wóz i dojechał do drogi. Tam z rowu wynurzył się nieznajomy mężczyzna w cywilnym ubraniu. Ojcu włosy stanęły dęba i odruchowo chwycił za widły. Mężczyzna zaś powiedział po polsku:

- Dzień dobry! - po czym zapytał taty, czy jest on z Trościańca. Potem wsiadł na wóz. Tato domyślił się, że jest to sowiecki szpieg, bardzo dobrze mówiący po polsku. Wciąż pytał tatę, czy w Trościańcu są Niemcy. Ojciec odpowiedział, że na stałe nie, ale przychodzą w dzień. Na inne pytania starał się udzielać wymijających odpowiedzi. Tato zajechał na podwórze. Zdziwiłem się widząc obcego człowieka. Pomogłem wyprzęgnąć konia, potem go napoiłem i dałem siana. Tato był ze mną w stodole i szepnął mi na ucho, że ten mężczyzna to sowiecki szpieg. Potem w trójkę weszliśmy do mieszkania. Mama akurat przygotowała kolację - zacierkę na mleku i wciąż bardzo nieufnie zerkała na przybysza. Na chwilkę wyszedłem do sieni, a mama poszła za mną. Tam zapytała strwożona, kto to jest. Odpowiedziałem, że to sowiecki szpieg.

- Matko Boska! Dom przy samej drodze. A jak Niemcy przyjdą? - zlękła się. Tato widocznie też zdawał sobie sprawę z ewentualnych konsekwencji. Powiedział, że znajdzie mu nocleg gdzie indziej. Razem wyszli, udając się do stryjny Bieleckiej, która pozwoliła mu zostać w stodole. Rano zjawił się u nas ponownie, zjadł śniadanie i poprosił o lusterko i nożyce. Zaczął obcinać sobie zarost. Miał jakieś 30 lat, jasne włosy, przyjemną twarz i typową sylwetkę oficera. Odchodząc, wspomniał, że pod koniec lutego wojska sowieckie będą już w Trościańcu. Życzyliśmy sobie i jemu, aby to się spełniło. Oddalił się w kierunku Manajowa, nie okazując żadnego zdenerwowania.

Na przełomie 1943-1944 r. odbywały się ciągłe forszpany i trzeba było odśnieżać drogę, aby była przejezdna. Tato wysłał mnie. Wziąłem lipową łopatę i poszedłem ochoczo do gościńca oddalonego ok. 4 km. Było tam śniegu po kolana. Mężczyźni rozstawili nas odcinkami i po około trzech godzinach droga była odśnieżona. Bardzo bolały mnie nogi, kiedy wracaliśmy do domu i zasypiałem na stojąco. W półśnie zjadłem kolację i zapadłem w kamienny sen.

Front zatrzymał się w Tarnopolu i wciąż słychać było detonacje. Forszpany były na porządku dziennym. Przyszła też kolej na mojego ojca. Trzeba było jechać parą koni do stacji kolejowej w Młynowcach koło Zborowa. Tato zaprzęgł naszego konia i konia sąsiada Jana Gałuszki. Namówił Władzia Tymrakiewicza, żeby ten zastąpił go i pojechał do Młynowiec. Gałuszka i tato odprowadzali konie wzrokiem. Władzio dojechał do celu i tam zaskoczył go sowiecki nalot. Zostawił: więc konie i uciekł, ratując swe życie. Wrócił na drugi dzień tylko z batem w ręku. Nieco wcześniej na forszpan pojechał Marcin Sąsiadek, zaprzęgając do wozu dwa młode konie. Te, już na stacji, po raz pierwszy zobaczyły pociąg i tak się wystraszyły, gdy zagwizdał, że cofnęły się wraz z wozem do tyłu. Ponieważ Marcin stanął na wzniesieniu, wóz stoczył się z dużym impetem zupełnie się rozlatując i pociągając za sobą zwierzęta, które zginęły na miejscu.

****
KONIEC CZĘŚCI CZTERNASTEJ




poprzednia
część

 

 

Kazimierz Olender:
Zapamiętane z dzieciństwa

 

 

następna
część