cz.03 - Rodzina Olender, Kusiak, Dajczak
Dodane przez Kazimierz dnia Października 18 2008 21:44:50
[źródło: "Kazimierz Olender, "Zapamiętane z dzieciństwa". Sanok 2000, Agencja Wydawnicza "Drukiem".]


Drugi syn stryka Józefa - Wincenty, rocznik 1906, ożenił się z Michaliną zd. Król i miał z nią syna Józia.

Ta dwójka dzieci stryka, dzięki temu, że miała już własne rodziny i mieszkała gdzie indziej, nie została wywieziona na Syberię wraz z rodzicami i rodzeństwem. Trzeci syn stryka, Józio, pracował na Syberii w zakładzie zbrojeniowym. Za dwukrotne spóźnienie się do pracy został uwięziony. Wypuszczono go za czasów formowania się Polskiej Armii na terenie ZSRR. Był inteligentny i przystojny, więc wcielono go do szkoły oficerskiej. Po otrzymaniu stopnia podporucznika, na początku stycznia 1945 r., zginął w walkach na warszawskiej Pradze. Jego siostra Aniela wraz z armią Andersa dostała się do Anglii, gdzie osiedliła się na stałe.

Drugi brat mojego dziadzia miał na imię Jan, a nazywaliśmy go Jasiek. Mieszkał po sąsiedzku z moim dziadkiem. Ożenił się z Marią, nazywaną przez nas stryjna Capichą. Stryk Jasiek nie miał synów, lecz dwie córki - Katarzynę i Marię. Kaśka, jak ją nazywano, wyszła za mąż za Józefa Trymbulaka z Trościańca. Po I wojnie światowej Trymbulak, jak i wielu innych, wyjechał do Ameryki w celach zarobkowych. Pracował tam jako zmywacz okien drapaczy chmur. Tam też zmarł. Druga córka Jaśka, Maria, mieszkała we wsi Zarębów koło Załoziec.

Trzeci brat mojego dziadka, Michał Olender, zamieszkał na folwarku Hnidawskim, gdzie kupił parcelę. Stryk Michał, skoszarowany po 1914 r. na Mazurach, ożenił się z Mazurką o imieniu Ewa, która zwana była później stryjną Emką. Mieli trzech synów i córkę Marię, która wyszła za mąż za Łokcia z Trościańca. Jej brat Janek ożenił się z Hanią Skórską z Manajowa. Była to bardzo ładna i zgrabna kobieta, o kruczoczarnych włosach. Ostatni raz widziałem ją na przełomie zimy i wiosny 1944 r., kiedy to całą rodziną uciekaliśmy przed frontem na folwark do stryka Michała, jej teścia. Janek - kuzyn mojego ojca został zmobilizowany do wojska w 1939 r. Po rozsypce Armii Polskiej wracał rowerem do rodzinnego domu. Został trafiony serią z karabinu maszynowego w pierś. Zginął na miejscu. Pamiętam go trochę. Był rosłym i silnie zbudowanym mężczyzną o czarnych włosach. Był z niego też nie lada zabijaka. Przed samą wojną wybrał się z dwoma braćmi na odpust do Hnidawy. Wszczęli tam bójkę z Ukraińcami. Siła przeciwników była jednak przeważająca, więc uciekli na strych pobliskiej szkoły. Tam rozebrali kominy i ciskali cegłami w Ukraińców, póki nie przyjechała policja.

Drugi syn stryka Michała - również Michał - zginął podczas kampanii wrześniowej. Najmłodszy z nich, Władek, wyjechał wraz z rodziną na Mazury, w rodzinne strony swej matki.

Mój dziadek Kazimierz Olender urodził się w 1872 r. w Trościańcu Wielkim. Był rolnikiem i dodatkowo prowadził pasiekę. Ożenił się z Anną Dajczak. Mieli sześcioro dzieci. Najstarszy był mój tato Franciszek. Był też jedynym chłopcem. Urodził się w 1906 r., również w Trościańcu. Po I wojnie światowej dwie siostry mojego ojca zmarły na panującą wówczas szkarlatynę. Jedna z nich miała na imię Zosia, a druga Marysia. Obie zmarły w przeciągu jednego tygodnia. Był to wielki szok dla moich dziadków. Trzecia siostra mojego ojca miała na imię Rozalia. Wyszła ona za mąż za Michała Bucznego i mieszkała na Dębinie, w odległości ok. l km na zachód od domu moich dziadków. To gospodarstwo zostało zakupione od Narogów. Przed II wojną światową ciocia Rózia wraz z mężem przenieśli się na Bemówkę, gdzie wybudowali dom. Tam gospodarowali tylko kilka lat. Od 1939 r. w okolicy zaczęły grasować ukraińskie bandy. Ich napady nasiliły się od lipca 1941 r. wraz z nadejściem niemieckich wojsk. Wujek Michał z Ciocią Rózią przez pewien czas ukrywali się przed bandami, jednak ostatecznie musieli opuścić swój majątek i postanowili zamieszkać w Trościańcu u naszego sąsiada przez drogę - Józefa Sułymy. Mieli dwie córki - Marysię i Jolę. Ich syn Bernard urodził się już po wojnie.

Kolejna siostra mojego ojca miała na imię Stefania. Wyszła za mąż za Władysława Dajczaka. Wspólnie zamieszkali na gospodarstwie zakupionym od Michała Bucznego, który kupił parcelę na Bemówce. Wujek Władek poszedł na wojnę w 1939 r. i w rejonie Lwowa dostał się do niemieckiej niewoli. Przez całą okupację pracował u niemieckiego gospodarza. Po wyzwoleniu wrócił i zamieszkał w Brudzewku. Wujek i Ciocia Stefka dochowali się trojga dzieci: Władysława, Edwarda i Heleny.

Najmłodsza siostra ojca, Marysia, wyszła za mąż za Józefa Bucznego, bratanka Michała. Mają pięcioro dzieci: Helenę, Annę, Kazimierza, Zofię i Władysława.

W czasie I wojny światowej, w 1914 r., na terenie Trościańca Wielkiego znajdowała się linia frontu. Walczyły przeciwko sobie wojska rosyjskie i austrowęgierskie. Całą ludność Trościańca ewakuowano na czas wojny za Lwów w okolice Gródka Jagiellońskiego, Sądowej Wiszni oraz Mościsk.

Mój dziadek z rodziną mieszkał we wsi Krysowice, około 4 km na północ od Gródka Jagiellońskiego. Przebywał tam aż do zakończenia wojny w 1918 r. Z opowiadania mojego taty pamiętam, że po powrocie z ewakuacji cały Trościaniec był spalony. Zapamiętałem sobie jedno zdarzenie, które mój ojciec często wspominał. Dziadkowie mieli sukę, która oszczeniła się w Krysowicach przed ich powrotem do Trościańca. Dziadzio nie chciał zabierać suki z kilkoma szczeniętami z powrotem do domu, choć do dziś nie wiem, dlaczego. Domyślam się jedynie, że szczeniaki były zbyt młode, aby przetrzymać taką podróż. Suka widząc odjeżdżający wóz ze swymi właścicielami bardzo skomlała, a z jej oczu płynęły łzy. Nagle, po przejechaniu kilkunastu kilometrów, ktoś zauważył że dopędza furmankę trzymając w pysku jedno ze szczeniąt. Zostawiwszy je popędziła z powrotem i przyniosła następne. Dziadkowi żal się zrobiło psa i postanowił zaczekać na wierne zwierzę tak długo, dopóki nie przeniesie wszystkich swych dzieci. Suka jeszcze kilka razy przemierzała ten odcinek drogi. Była skrajnie wyczerpana, ale uradowana, że może razem ze swą "rodziną" pojechać do domu.

Ówczesne władze nie wszystkim pozwalały wracać do Trościańca wiedząc, że z wioski pozostały już tylko powojenne zgliszcza. Pozwolenie na powrót otrzymali tylko ci, którzy mieli przy sobie jakąś gotówkę. Dziadzio miał przy sobie akurat tyle pieniędzy, by móc zakwalifikować się do wyjazdu. Ci, którzy gotówki nie posiadali, pożyczali ją od innych w celu okazania władzom.

Powrót do ukochanego Trościańca był radosny, lecz wszyscy ze łzami w oczach oglądali zgliszcza, popioły, które tam zastali. Niektóre połacie pola były bardzo zarośnięte krzakami. Dlatego też jedno z pól, które później uprawiał mój tato nazwano "krzaki". Wszystko trzeba było zaczynać od początku. Dziadzio postawił chatę, stodołę i chlewy, które ja jeszcze pamiętam. W starej chacie urodziła się moja najstarsza siostra Zosia i chyba też Gienia. Ja i pozostałe rodzeństwo przyszliśmy na świat już w nowym domu, który został wybudowany w latach 1927-30. Mama moja opowiadała, że w nowym domu Zosia bawiła się wiórami stolarskimi w pomieszczeniu, gdzie pracowali cieśle. Po przeniesieniu się dziadków i rodziców do nowego domu, starą chatę rozebrano i na jej miejsce przeniesiono stodołę, która stała przy ogrodzie na środku parceli. Przy stodole stał duży, czterodyszlowy kierat, którego używał mój dziadzio. Tato z kolei nigdy nie używał kieratu, choć nie wiem dlaczego. Kierat ten stał aż do naszego wyjazdu na zachód. Później został zdemontowany, prawdopodobnie przez okolicznych Ukraińców.

Jak już wspominałem dziadzio mój zajmował się rolnictwem i dużą pasieką. Niestety, pamiętam go bardzo słabo. Miałem trzy i pół roku, kiedy zachorował. Było to chyba w październiku 1935 r. Zapamiętałem pewien dzień, kiedy leżał już chory w łóżku w dużym pokoju. Tego dnia tato sprawił mi pierwsze buty z cholewami. Łóżko dziadzia stało po prawej strome wejścia do pokoju. Leżał na boku, a gdy do niego podszedłem, wyciągnął do mnie rękę i powiedział:

- Ale masz ładne buciki.

Nie przypominam sobie, abym jeszcze później widział dziadzia. Widocznie był już bardzo chory. Ojciec często woził go do szpitala do Złoczowa. Podobno dziadzio cierpiał na skrzep żylny w nogach. Zmarł o 9.00 rano 24 grudnia 1935 r., w wieku 53 lat. Był człowiekiem zrównoważonym, stanowczym i pracowitym. Jak cała społeczność trościaniecka, został wychowany w duchu religijnym i patriotycznym. Mój tato wspominał, że w czasie prac żniwnych w każdą sobotę lub dzień poprzedzający jakieś święta dziadzio kończył pracę w polu kilka godzin wcześniej, aby przygotować paszę dla zwierząt. Robił tak dlatego, że w niedzielę nie wolno było wykonywać żadnych zbędnych robót. Nawet golenie się i pastowanie obuwia należało do sobotnich zadań.

Pragnę też wspomnieć o babci Olender zd. Dajczak. Miała ona dużo rodzeństwa. Było ich ośmioro: Jan, mieszkał w Olejowie, Maciej, osiedlił się na folwarku hnidawskim, Antoni, mieszkał w Trościańcu koło młyna, Maria, później Zakrecka, pozostała w Trościańcu, Józef, osiedlił się na folwarku manajowskim, Anna, moja babcia, Franciszek, podobnie jak brat Józef mieszkał na folwarku manajowskim, Katarzyna, zamieszkała w Kabarowcach koło Zborowa.

Antoni, mieszkający naprzeciwko młyna, posiadał bardzo ładne gospodarstwo. Miał córkę i syna. Siostra babci, Maria, wyszła za mąż za Zakreckiego i mieszkała w Trościańcu za kościołem. Najmłodsza Katarzyna została żoną p. Łokcia z Trościańca, który był bardzo dobrym kowalem, wręcz artystą. Wykonywał piękne okucia, także do drzwi kościelnych i różne zamki. Po pewnym czasie sprzedali swe gospodarstwo w Trościańcu i wybudowali dom w Kabarowcach koło Zborowa. Mieli troje dzieci: Władysława, Mirosława i Gienię. Przed nadejściem linii frontu w 1944 r., całą rodziną wyjechali do Niemiec, a następnie do Stanów Zjednoczonych.

Trzech braci mej babci: Maciej, Józef i Franciszek, kupiło ziemię na parcelacji od pana Słotwińskiego i pobudowali się obok siebie. Franek miał troje dzieci: Stefcię, Stasia i Zosię. Józef ożenił się z Hanką Budniczką z Manajowa, która była bogatą jedynaczką. Mieli oni jedną córkę Anielcię, bardzo ładną i zgrabną. Po froncie, zimą 1944 r., wujek Józef zawiózł zboże do młyna do Hnidawy. Właścicielem młyna był Polak o nazwisku Babirecki. W tym samym czasie we młynie znaleźli się też inni Polacy. Byli to: 20-letni Władzio Trymbulak z Manajowa oraz kuzyn mego ojca - Jasio Olender z Hnidawy. W pewnej chwili do młyna weszło czterech uzbrojonych ukraińskich banderowców. Kazali usiąść Polakom na saniach i powieźli ich do miejscowości Markopole, na północ od Hnidawy. Wszyscy zostali wtłoczeni do wolno stojącej stodoły. Stodołę wraz z ludźmi w środku Ukraińcy podpalili. Do dziś nie wiadomo, czy przed podpaleniem Polacy zostali rozstrzelani i czy byli związani. Po kilku dniach matki i żony pomordowanych odnalazły ich zwęglone zwłoki. Trudno je było zidentyfikować, gdyż pozostały właściwie tylko korpusy ciał. Wujna Budniczką rozpoznała swego męża po guziku od kalesonów. Guzik zachował się, gdyż ciało leżało na brzuchu i ogień nie zdołał strawić skrawka materiału, do którego był przyszyty. Pozostałe dwie żony i matka zabrały po jednym zwęglonym korpusie, nie wiedząc do końca, czy wzięły właściwy. Tato mój dowiedziawszy się o tym okrutnym i haniebnym czynie Ukraińców, bardzo płakał. Brat zamordowanego i jego sąsiad, Franek, już wcześniej zostawił swój majątek i uciekł wraz z rodziną do Trościańca, unikając w ten sposób śmierci z rąk ukraińskich banderowców.

Moją babcię Annę pamiętam bardzo słabo mimo tego, że przeżyła dziadzia o półtora roku. Wiem, że bardzo chorowała na żołądek i wciąż była na diecie. Wszystko, co zjadła, szkodziło jej. Domyślam się, że cierpiała na nerwicę żołądka związaną ze śmiercią jej dwóch córek. Babcia i dziadek zostali pochowani na starym cmentarzu w Trościańcu tuż obok swych dzieci.

Mój dziadzio ze strony mamy nazywał się Jan Kusiak. Urodził się w Trościańcu Wielkim w 1882 r. Jego żoną została Łucja Pasiecznik pochodząca ze wsi Białygłowy. Mieli pięcioro dzieci: Franię, Jana, Stanisława, Józefa i Stanisławę - moją mamę.

Dziadzio Kusiak był człowiekiem głęboko wierzącym. Nigdy z nikim się nie kłócił, nie przeklinał. Najmocniejszym zwrotem, jakiego czasem używał, było: "Aby cię licho wzięło". Zachowywał ścisłe posty. W czasie Adwentu, a szczególnie w Wielki Post, nigdy nie gotowano tłustych potraw. O ile mi wiadomo, w postne tygodnie nie używano nawet naczyń, w których uprzednio gotowano tłuste posiłki. W czasie Wielkiego Tygodnia dziadzio pościł do tego stopnia, że przez cały dzień zjadał tylko posoloną kromkę chleba i popijał ją wodą. Bardzo dużo się modlił. Do kościoła chodził pierwszy, a wychodził ostatni. Mama opowiadała, że z obiadem musieli na niego czekać nawet parę godzin. Nadgorliwość i pobożność dziadzia Kusiaka wynikała na pewno z tego, że wcześnie owdowiał. Miał wówczas 36 lat. Pomimo czworga dzieci w domu (najstarsza córka Frania była już zamężna), nie ożenił się po raz drugi. Dziadzio Kusiak, jak wszyscy w Trościańcu, zajmował się gospodarstwem. Gdy pożenił wszystkie dzieci, mieszkał u siebie, pozostawiwszy na gospodarstwie najstarszego syna Jana. Mieszkał z nim do samego frontu w 1944 r. Linia frontu przebiegała na zachodnim krańcu wsi. Wszyscy mieszkańcy uciekli do miejscowości położonych na wschód od Trościańca. Jednakże dziadzio Kusiak nie opuścił swego majątku licząc na to, że Sowieci ruszą do przodu i front przesunie się poza Trościaniec.

Przewidywania dziadzia nie spełniły się. Front stał w miejscu od 15 marca do 14 lipca 1944 r. Niemcy ciągle ostrzeliwali Sowietów. Od czasu do czasu paliły się obejścia. Gdzieś na przełomie maja i czerwca 1944 r., w biały dzień, od strony północnej nadjechał czołg sowiecki i schował się za domem dziadzia. Niemcy szybko go wykryli. Obserwator niemiecki podał dobre namiary i od strony Jasionek padło kilka strzałów artyleryjskich w kierunku domu dziadzia, który zaczął płonąć. Dziadzio zaczął samotnie gasić płomienie pompując - wodę do wiadra i zalewając ogień. Niestety, na niewiele się to zdało, gdyż wszystkie zabudowania były kryte strzechą, a pogoda panowała upalna i lekko wietrzna. W pewnej chwili upadło jeszcze kilka pocisków. Jeden z odłamków ugodził dziadzia w brzuch, ciężko go raniąc. W przerwie ostrzału, widząc pożar obejścia Kusiaków, z domu wyszedł inny obrońca swego majątku - dziadek Jan Sudal. Musiał przebyć do mojego dziadzia odcinek około 500 m. Intuicyjnie czuł, że u sąsiada coś się stało i postanowił to sprawdzić. Wszedłszy na podwórze, zobaczył dziadzia jęczącego i skrwawionego. Zawinął go w jakąś płachtę i zaniósł do komory, która znajdowała się we wschodniej części sadu. Tam ogień nie dotarł, było to więc bezpieczne miejsce na położenie rannego. Nie wiem, jakiej pierwszej pomocy mu udzielono.

Z relacji Jana Sudala wiem, że jeszcze tego samego popołudnia Niemcy, zobaczywszy kogoś lub coś, ponowili ostrzał artyleryjski. Jeden z pocisków trafił prosto w komorę, oszczędzając tym samym cierpień dziadziowi, który został zabity na miejscu. Na drugi dzień z rana dziadek Sudal poszedł zobaczyć, co się dzieje z sąsiadem. Ponieważ ostatni ostrzał skupiał się w rejonie zabudowań mojego dziadka, pogorzeliska jeszcze się tliły. Komora również doszczętnie się rozsypała, grzebiąc dziadzia Jana Kusiaka. Dziadek Sudal samotnie urządził pogrzeb, zakopując zawinięte w prześcieradło zwłoki mojego dziadzia przy tlących się jeszcze ścianach domu, przy samym oknie od strony wschodniej. Po naszym powrocie z Hukałowiec, w połowie sierpnia, zapadła decyzja o przeniesieniu szczątków dziadzia na nowy już cmentarz w Trościańcu. Pamiętam, jak do mojego ojca przyszedł jego szwagier, Feliks Wodecki i powiedział:

- Franek, jesteśmy zięciami. Trzeba przenieść teścia na cmentarz.

Ciało leżało już w ziemi dwa i pół miesiąca i z pewnością rozpoczął się już proces rozkładu. Dlatego też tato trochę się skrzywił i powiedział, że nie może podjąć się odkopania zwłok, ale poszuka kogoś, kto to zrobi odpłatnie. Sprowadzono więc trościanieckiego grabarza o dźwięcznym nazwisku Pipa. Dobrze go pamiętam. Pogrzeb odbył się w obecności całej rodziny, a przewodniczył mu ksiądz. Zabrakło jednak wszystkich trzech synów dziadzia. Najstarszy Jan był wówczas w wojskowym szpitalu w Lublinie, gdzie dochodził do zdrowia po odniesionej w walkach ranie. Stanisław przebywał w Argentynie, a Józef, który dostał się do niemieckiej niewoli we wrześniu 1939 r. koło Lwowa, pracował u niemieckiego gospodarza. Po wojnie wujek Józef opowiadał, jak w lesie, gdzie stacjonowali, pełnił wartę przy namiocie, w którym znajdował się sztab dywizji. Pod wieczór przyjechał konno w asyście kilku oficerów polski generał i kazał wołać wyższych oficerów do namiotu. Powiedział do nich:

- Panowie, jesteśmy już okrążeni przez wojska niemieckie. Nasz opór jest bezskuteczny. Proszę rozpuścić wojsko. Niech każdy ucieka na własną rękę.

- Po chwili sam wyszedł z namiotu i zszedł skarpą w kierunku zarośli. Wszyscy myśleli, że udał się tam za potrzebą. Jednak, gdy po chwili rozległ się pojedynczy strzał, wszystko stało się jasne. Oficerowie natychmiast pobiegli w zarośla i znaleźli ciało swego generała, który wolał popełnić samobójstwo niż oddać się w ręce wroga. Powstała wielka panika. Żołnierze zaczęli uciekać, oficerowie nawoływać wojsko do zbiórki. Nic jednak nie wskórali. Wujek, mając przy sobie koc, wyszedł w nocy z lasu i udał się na pole w miejsce, gdzie na zboczu kończącej się drogi rosły krzaki bardzo gęstej tarniny. Wcisnął się tam z wielkim trudem i przepełniony strachem zaczął odmawiać różaniec, który zawsze nosił przy sobie. Potem usnął. Po przebudzeniu o świcie zobaczył uciekających w popłochu w różnych kierunkach polskich żołnierzy. Jednych na komach, innych na furmankach, a jeszcze innych pieszo.

Moja babcia Kusiak nazywała się Łucja zd. Pasiecznik i pochodziła z Białygłów. Zmarła młodo, w 1918 r., pozostawiwszy pięcioro dzieci. Moja mama miała wówczas 9 lat. Po śmierci babci moja mama zajęła się gospodarowaniem, gdyż starsza siostra Frania była już wówczas zamężna. Lecz co mogła umieć w tym wieku? A w domu było trzech braci i ojciec, których należało oporządzić. Mama nie umiała jeszcze gotować, nie mówiąc już o pieczeniu chleba. Jeszcze wiele lat później opowiadała, jak bardzo płakała, kiedy pewnego razu zamiesiła ciasto na chleb, a ono z jakiegoś powodu jej nie wyrosło.

Cała czwórka jej rodzeństwa umie czytać i pisać. Jej brat Jasiek był wiejskim poetą. Zmarł 7.07.1999 r. w wieku 97 lat. Natomiast moja mama do dziś nie umie dobrze czytać i pisać, gdyż ojciec, z powodu jej licznych domowych obowiązków, rzadko wysyłał ją do szkoły. Dlatego też często do jego domu przychodził kwestator i za nieuczęszczanie dziecka do szkoły zajmował dziadkowi co cenniejsze przedmioty domowe. Najczęściej był to kilim, którym zaścielało się łóżko. Po takim zajściu dziadek posyłał mamę do szkoły na jeden lub dwa dni w tygodniu i mógł odzyskać zarekwirowane rzeczy.

Jako ciekawostkę chciałbym przedstawić tutaj pamiątkę rodzinną, jaką jest pamiętnik Jana Kusiaka, s. Jana, najstarszego brata mojej mamy, spisany z okazji 50-lecia pożycia małżeńskiego - 7.11.1927 r. - 1977 r.

Było to, kiedy słońce się chowało,
Liście z drzew opadali,
Wtenczas żeśmy z żoną ślub brali.
Szczęśliwy był to dzień - siódmego listopada!
Od tego zacząć wypada.
Wtenczas z żoną razem
Stanęliśmy przed wielkim ołtarzem.
Radością biły nam nasze serca
Kiedy ksiądz wiązał ręce,
Gdyśmy nawzajem składali
I tak sobie ślubowali:
Wierność, miłość, posłuszeństwo
- Zapoczątkowane to nasze małżeństwo.

I tak poszliśmy oboje
Dzielić te nasze trudy i znoje.
Dalej szliśmy w dole i niedole,
Praca w domu, znowu pole.
Dzieci my swe wychowali,
Dobry przykład im dawali.
I tak czasy się zmieniali,
Aż my wojny doczekali.

Było to swego czasu,
Jak nosiłem drzewo z lasu.
Dużą kupę naskładałem,
Ale później chorowałem.
Ciężka mnie choroba zwala,
Trzeba jechać do szpitala.
Mroźna zima i surowa
Zawieźli mnie do Złoczowa.
Dziesięć niedziel przebywałem
I trochę wyzdrowiałem.

Jak jechałem ze szpitala,
Ktoś tam przeciw jedzie z dala.
Banderowce mnie wstrzymali,
Pacierz mówić mi kazali.
Jakoś to mnie nie zabili
I do domu mnie puścili.
Strasznie wtenczas wyglądało,
Na jedną noc się nie przespało.
Z jednej strony banderowcy,
A z drugiej hitlerowcy.

Jak przyszła frontowa nawała,
Żona z dziećmi uciekała,
Bomby jak zaczęły walić,
Żeby życie choć ocalić.
Co tu robić, co do licha?
Wakowano nas do Blicha.
"Wiesz co, żono, szykuj sumki
Ja odchodzę do Maksymówki!"
Z żoną ja się pożegnałem
I na wojnę pojechałem.

I tak gdy jechałem,
To sobie pomyślałem:
Co się dzieje na tym świecie?
Zostawiłem żonę, dzieci,
Ale dobra Matka Boska
Prowadziła mnie do wojska.
Gdyż ja zdałem w Jej obronę
Swe dziateczki no i żonę.
W Rosji nas formowano
I na Wołyń odesłano.

Wtenczas żona przyjechała,
Po szałasach mnie szukała.
W lesie było pełno wojska,
Ale przyprowadziła ją Matka Boska.
Gdy ja żonę zobaczyłem,
Czy to ona - nie wierzyłem.
Świadczy to, że mnie kochała.
Krótko ze mną przebywała
I do dzieci odjechała.

Nie długo tam przebywałem
I na front odjechałem
Tam, nad Wisłą, gdzie Puławy,
Strasznie się pociski rwały.
Chociaż miałem rany w boku,
To walczyłem aż do roku.
Kiedy byłem już zwolniony,
To szukałem swojej żony.
A gdy tak jechałem przez pola, łany,
Aż na Ziemie Odzyskane.
Musi być tu żona miła,
Pewnie gdzieś się osiedliła.
Chociaż byłem w tym letargu,
Żonę znalazłem w Langemarku.

I tu gospodarzyć my zaczęli.
Jedną kozę tylko mieli.
Jak dostaliśmy akt nadania,
To się z kozy robi łania.
I tak my oboje w parę
Obrabialiśmy hektary.
Ciężkośmy pracowali
I dla państwa oddawali.
Kto no mieszka w Krzepielowie
Niech Warn wszystko to opowie.

Jak hektary od nas wzięto,
To już poszliśmy na rentę.
I tak żeśmy se marzyli,
Żeby trochę choć przeżyli.
Jak to minął rok za rokiem,
Ani spostrzec było okiem.
Że tak szybko przeleciało,
Już niedługo pozostało.
Nasze dni to policzone,
Ale Bóg ma nas w obronę.

Teraz Wy, kochane córki, wnuki, miłe zięcie,
Jakaż radość przy tym święcie,
Żeście tego już dożyli,
Cośmy od lat se marzyli.
Dziękujemy Panu Bogu,
Żeśmy już u jego progu.
Chcemy dla Was coś przekazać
I prosimy to rozważyć.
Więc przyjmijcie nasze słowa,
Krótka będzie dla Was mowa.
Wy, kochane, dobre dzieci,
Dobrze to Wam żyć na świecie.
Życie dla Was dobre będzie,
Ale z Bogiem trzeba wszędzie.
Bo kto z Bogiem żartuje,
Gorzko kiedyś pożałuje.
Jeszcze byśmy Wam dodali,
Ażebyście się kochali.
Życzymy zdrowia, pomyślności
Nigdy w gniewie i zazdrości.

Coś by życzyć naszym wnukom,
Przy tym także prawnukom.
Zawsze macie tę nadzieję,
Życie się przed Wami śmieje.
Wasze życie się rozwija,
Szybko rok za rokiem mija.
Przyjmijcie od nas te życzenia,
By spełniły się marzenia.
I pracować nade wszystko
By osiągnąć stanowisko.
Jeszcze byśmy Wam życzyli,
Byście dobrze się uczyli.
Żeby przyszła taka pora,
By osiągnąć dyrektora!
Wszystko to jest Wam niezbędne,
Ale trzeba być rodzicom grzecznym.

Trzeba bardzo ich szanować,
Wychowanie ich szacować.
Oni dla Was się starają
Serce, duszę Wam oddają.
Pamiętajcie, byście się dla nich starali,
Nigdy ich nie obrażali.
Chcielibyśmy już zakończyć,
Ze wszystkimi się połączyć.
Wy, kochani, zaśpiewajcie przy tym święcie,
Wszyscy jak jesteście w chacie:
"NIECHAJ ŻYJĄ JUBILACI"

*****
KONIEC CZĘŚCI TRZECIEJ




poprzednia
część

 

 

Kazimierz Olender:
Zapamiętane z dzieciństwa

 

 

następna
część