List ks. Stanisława Kusiaka z 1946 roku
Dodane przez zdzich dnia Grudnia 20 2015 23:35:30
Kochany Józiu
Dziękuję Ci za list i uczucia. Gdy ujrzałem Twoje rodzone pismo, ucieszyłem się bardzo przede wszystkim, że żyjesz. Jak człowiek pyta, to nieraz czegoś się dowie na swe utrapienie. Spotkałem jakąś kobietę, która mi powiedziała, że młody ksiądz zginął od bandy w Twoim miasteczku. Niestety, uspokoić się nie mogłem, bo nikt o Tobie nie wiedział. Dobrze żeś zdrów. Ciekawy jestem jak jechałeś ? Skoro nic nie wspominasz, to chyba nie najgorzej. Ja miałem podróż okropną. Ciężkie warunki pchnęły mnie do tej już od początku nieszczęśliwej jazdy. Ponieważ z Ukraińcami żyłem znośnie i nie mieli na co się łakomić, to nie zarżnęli mnie. Mogli to wprawdzie zrobić dla przyjemności, ale jakoś mnie i ich Pan Bóg od tego uchronił. Wprost cudownie wyszedłem z tego terenu. Zrabowali wieś dokładnie, a potem kazali zabrać się do trzech dni. Ucieszyłem się tym nakazem jak zbawieniemr30; Przed tym każdy licząc na kogoś lub na coś ociągał się z wyjazdem, a to groziło śmiercią. Ode mnie na północ już prawie każda wieś poniosła straty duże w ludziach. Niektóre wioski wykończone. Wyjechałem do pobliskiej Jeziornej, parafianie do Zborowa. Na stacji zaś wystraszony Trościaniec, Załoźce i wioski prawie z całego powiatu. Sterty pak i tobołów długości 200 metrów leżały na stacji. Za stacją i wśród tego ludzie i bydło. Ogniska, szałasy krzyk, dym, zimno; biedny kto miał małe dzieci lub chorych. Każdy chciał być pierwszy. Sowiet, który kierował przyjmowaniem do transportu był uczciwy i kierował się sprawiedliwą zasadą: naprzód brał dzieci z rodzicami, a potem ciężej chorych. Ponieważ moi szwagrowie mieli dzieci, a moja siostra z Antkiem Worobcem (szwagier) byli już na Zachodzie, wsiadłem i ja przy nich. Spieszyło mi się, bo obawiałem się, że Antka wezmą do wojska, a siostra z niemowlęciem zostanie bez opieki. Cała jazda trwała 6 tygodni. W ciągu jazdy brak paszy, brak żywności, choroby, tyfus i nędza. Po przyjeździe bali się nas rozmieszczać, by nie wywołać epidemii. Przy dalszej słabej opiece, a raczej organizacji, śmiertelność wzrosła do kilku zmarłych dziennie. Ja już leżałem z wycieńczenia, czy choroby w szpitalu. Tylko przez okno widziałem jak po dwie, trzy powózki chorych zajeżdżają. Potem pracowałem przy nich jako spowiednik, by nie narażać miejscowych księży, którzy bali się słusznie. Gdy do sił doszedłem, udałem się zaraz do władz by nie płoszyć swoim wyglądem Poznaniaków. Na probostwo nie miałem sił i odwagi. Poprosiłem o wikariat i dali mi tę placówkę (Trzemeszno); jestem katechetą w gimnazjum a wikariuszem w kościele i prefektem w bursie, a także jeszcze proboszczem dla swoich parafian w kaplicy, do której dojeżdżam dwa razy tygodniowo.
Trzemeszno, obok Gniezna, 19 VIII 1946